Po książkę sięgnęłam zachęcona licznymi pozytywnymi
recenzjami w blogosferze. Podobał mi się pomysł podróży w czasie do
renesansowej Wenecji, do której od czasu Wampira
Armanda mam duży sentyment.
Na początku Anna nie przypadła mi do gustu, ale uznałam, że
moja jestem po prostu za stara na bohaterkę, która przeżywa okres burzy i
naporu i chlipie za swoim ipodem. Jednak mniej więcej w jednej trzeciej
zaczęłam darzyć ją sympatią. Jak wielokrotnie podkreślałam, lubię bohaterki,
które coś robią. Anna stara się jak może by znaleźć wyjście z sytuacji, w
której się znalazła. Szybko się uczy, jest praktyczna, co pozwala czytelnikowi
z czystym sumieniem jej kibicować. Ani razu nie chciałam jej topić w kanale za
głupotę.
Wątek romansowy, choć wyskoczył na mnie jak diabeł z
pudełka, też przypadł mi do gustu. Bohaterowie zamiast gapić się na siebie
szczenięcym wzrokiem, robią coś razem, a ratowanie sobie nawzajem życia zbliża
ludzi.
Autorka zaskoczyła mnie realistycznym opisem świata. Bardzo często
gdy bohaterowie udają się do przeszłości, jest ona mocno wyidealizowana i
czysta. Tymczasem Wenecja w Gondoli jest realistyczna- miasto śmierdzi,
śmierdzą jego mieszkańcy, trzeba uważać co się je i pije, a higiena to
przywilej i oznaka bogactwa. Autorka pokazuje nam pełny, albo prawie pełny,
przekrój społeczny, Anna, wychowana w czystej współczesności, najbardziej
tęskni za mydłem i dezodorantem.
Wielka szkoda, że nie udało się utrzymać stylizacji języka. Gdzieś
w środku książki wszystkie postacie zaczynają brzmieć strasznie współcześnie,
by pod koniec znowu wrócić do renesansowej maniery. Nie przeszkadza to w
odbiorze, ale odebrało mi trochę przyjemności z lektury.
Zaopatrzyłam się już w drugi tom, którego opis brzmi o wiele
ciekawiej (kardynał Richelieu!).
0 komentarze:
Prześlij komentarz