wtorek, 5 marca 2013

Ni pies ni wydra, czyli co tu robią wampiry?


Pierwszy tom trylogii znanej amerykańskiej pisarki, Melissy de La Cruz, autorska wizja współczesnych wampirów żyjących pomiędzy normalnymi śmiertelnikami. Połączenie gotyckiego horroru i powieści obyczajowej z kryminalnym wątkiem. 
cytat z opisu powieści na Lubimyczytac.pl


Ani to horror ani powieść obyczajowa ani kryminał. No, chyba że na poziomie telenoweli. Trylogią też przestało dawno być, jest serią.
Czytając, miałam skojarzenia z Plotkarą pomieszaną z filmami z serii Czy boisz się ciemności? Z jednej strony mamy zbrodnie w klubie, tajemnicze zachowania jednej z bohaterek, z drugiej opisy jak z sesji zdjęciowej Cosmo. Nie wystarczy napisać, ze Bliss nosi mini w czerwone paski, dostajemy dokładną informację jaki projektant tę spódniczkę popełnił.
Sam pomysł jest ciekawy, oto na Manhattanie żyje grupa upadłych aniołów. Od wieków reinkarnują się, starając się odzyskać łaskę Boga. Jak chcą to zrobić nie do końca wiem, zdaje się, że dzięki życiu zgodnie z zasadami i wspieraniu ludzkiej sztuki. 
Sama intryga nie powala. Autorka niektóre zagadki, choćby dlaczego tylko Jack widzi Schuyler we wspomnieniach z przeszłego życia, wyjaśnia zbyt wcześnie, innych nie wyjaśnia do samego końca. Pewne wątki nie mają większego sensu, sesja zdjęciowa pojawiła się chyba tylko dlatego, że Autorka pracuje jako dziennikarka modowa.
Błękitnokrwistym brakuje dramaturgii i tempa. I dobrego edytora, który skróciłby sceny niepotrzebne, zasugerował wydłużenie tych ważnych i dorzucił więcej treści.
Bohaterowie powieści są dość płascy, jak na wielowiekowe potężne istoty. Większość wpisuje się w stereotypowe role znane z powieści dla młodzieży. Mamy tu wredną królową szkoły, nową dziewczynę, gotkę. Tak jak w Plotkarze, do relacji między nastolatkami wtrącają się dorośli. Smaczku dodaje niezdrowa fascynacja Mimi bratem, ale to też już było, a Mimi nie dorasta Kathryn Merteuil do pięt.
Główny amant, Jack miał być chyba tajemniczy i seksowny, ale dla mnie był irytujący. Te jego nagle zmiany nastroju, wypowiedzi „a ja coś wiem, ale nie powiem”, pasywny charakter. Widać, jestem już w wieku, kiedy facet rzucający się dla zabawy pod koła taksówki mi nie imponuje.
Powieści największą krzywdę wyrządził styl autorki. I wciśnięcie w to wszystko wampirów, ale o tym za chwilę.
Melissa de la Cruz bardzo starała się by powieść była... ładna, jak Vogue czy Glamour. I jest pisana podobnie jak artykuły w tych pismach, albo streszczenia odcinków seriali. Mamy dokładne info co kto nosi i jakie przedmioty trzyma w domu. Oraz jaki samochód prowadzi, i ile kosztował wózek dla dziecka, który pcha niania po drugiej stronie ulicy. Jeśli to jakie ubrania nosi bohater miało mi powiedzieć coś o jego osobowości, to pomysł się nie sprawdził.
Nawet najbardziej straszne elementy powieści starają się być ładne, sterylne. Potwór atakujący bohaterkę jest tylko cieniem, który nie uronił w szamotaninie ani kropli krwi. Bohater, który musi zaspokoić nagły potworny głód krwi, udaje się do lodówki, gdzie wyjada całe mięso przygotowane na steki. Klimat grozy? Gdzie?
Pomysł z upadłymi aniołami podobał mi się, ale czemu Autorka zrobiła z nich wampiry? Tym bardziej, że wampiryzm postaci nic nie wnosi(a nie przepraszam, bohaterowie mają ramiona pokryte tatuażami-siecią żył). Nie upieram się, że każdy wampir musi mieć problemy egzystencjalne na poziomie Louisa, ale może minuta zadumy nad stosunkiem do ludzkości? 
Autorka próbuje jakoś wytłumaczyć czemu upadłe anioły nazywa wampirami, ale mnie to nie przekonuje. Ba, nie sądzę by przekonało kogokolwiek, kto choć raz czytał jakąś definicję. 
Sądzę, że dorzucono bohaterom kły i pragnienie krwi by dotrzeć do większej grupy czytelników. Błękitnokrwiści zostali wydani w 2008 roku, w trakcie Zmierzchomanii. 

Czy polecam? Nie polecam. Ale mam całą trylogię, więc przeczytam. Tym bardziej, że wydanie ładne.

0 komentarze: