Miałam nic nie pisać do środy, ale w ten deszczowy i senny
poniedziałek Mąż zaproponował seans Van Helsinga. Filmu, który zapoczątkował
moje próby oglądania horrorów i z którym mam mnóstwo miłych wspomnień (teraz
doszły kolejne, bowiem Mąż oglądał to po raz pierwszy).
Wpis dedykowany Mężowi, Mai, Córce Zegarmistrza i Myszy.Wszyscy przyczynili się do powstanie tego wpisu.
Jeśli nie słyszeliście o tym filmie, a był
na ekranach kin jedenaście lat temu, więc macie prawo, to Gabriel van Helsing,
łowca potworów na usługach Watykanu, zostaje wysłany do Transylawani by
powstrzymać hrabiego Draculę, który chce użyć badań doktora Frankensteina do
niecnych celów.
Tak, wiem jak to brzmi. Ale za scenariusz
i reżyserię odpowiadał Stephen Sommers, odpowiedzialny też za Mumię, Króla
Skorpiona i G.I.Joe. Van Helsingowi najbliżej chyba do Mumii w nieskrępowanym i
radosnym odwoływaniu się do starszych filmów (początek jest w stylu
czarno-białych filmów o wampirach, z chłopstwem z widłami i płonącym młynem). To
ten rodzaj filmu, w którym fizyka działa kiedy jej to wygodnie, ale jeśli to zaakceptujemy, możemy się bardzo dobrze bawić. Dodatkowo mamy
tu młodego Hugh Jackmana (zaraz po X-Men 2) i Kate Beckinsale (zaraz po
Underworld), a także Davida Wenhama (Faramira, gdyby ktoś nie poznał tych
szlachetnych rysów). Oraz Richarda Roxburgha, który kradnie wszystkim film.
Za co lubię ten film?
Za podejście do tematu. Sommers postarał się by wszyscy mieli
jakąś motywację poza "jestem bardzo złym wampirem" i "jestem
bardzo dobrym pogromcą wampirów". Chyba w żadnym innym filmie trzy żony
Draculi nie dostały tyle czasu antenowego, ba! one mają tu imiona i charaktery!
Gabriel i Dracula też mają swoją historię, której niestety, film nigdy widzom
nie wyjaśnia, ale która dodaje wszystkiemu smaku. W ogóle, Van Helsing stara
się opowiedzieć o czymś więcej niż tylko o odwiecznej walce dobra ze złem. Bo w sumie motywacja hrabiego jest całkiem zrozumiała. No i postacie myślą! Po obu stronach konfliktu kombinują i analizują, wyciągają wnioski.
Poza tym, w Van Helsingu nie brakuje humoru. Postacie przerzucają się onelinerami i bon motami, ale z umiarem, dialogi nie są przeładowane, a kiedy ma być poważnie, to jest poważnie. Brakowało mi tej lekkości w zmianie nastroju w innych filmach o wampirach z tego okresu.
Poza tym, w Van Helsingu nie brakuje humoru. Postacie przerzucają się onelinerami i bon motami, ale z umiarem, dialogi nie są przeładowane, a kiedy ma być poważnie, to jest poważnie. Brakowało mi tej lekkości w zmianie nastroju w innych filmach o wampirach z tego okresu.
Za estetykę. Film gra niedopowiedzeniami, przemianę Draculi
widzimy dopiero w finałowej walce, wcześniej mamy tylko cienie na ścianach. Nie
wynika to z trudności technicznych, w tych czasach komputery były
w stanie zrobić wszystko, ale buduje atmosferę. Często mamy sceny podkreślające jak słabymi istotami są nasi bohaterowie (wszystkie sceny w nocy, końcowa walka Anny i Aleery), zrównoważone spektakularnymi popisami kaskaderskimi. Mąż zwrócił uwagę jak
nietrzymanie się praw fizyki przez hrabiego podkreśla jego inność i jest fajnie
zrobione.
Tak, film cierpi na pewne schorzenia swego czasu, dlatego Anna
biega w gorsecie i obcasach, a pierwsze ujęcia ma pośladkowe (gif powyżej). Jest też scena,
która od zawsze kojarzy mi się z Matrixem, pewnie przez duże nasycenie
zielenią. Ale można na to przymknąć oko, bo nie psuje zabawy.
Lubię go też za nawiązania do klasycznego kina (początek w stylu filmów z
Lugosi, nawiązania do Draculi Christophera Lee, a nawet to Nieustraszonych pogromców
wampirów Polańskiego. Oraz do Jamesa Bonda, bo dlaczego nie?). Najbardziej
doceniam scenę balu w Budapeszcie, którą można oglądać dla samych wrażeń estetycznych.
Poza tym, jak mam nie kochać filmu łączącego wszystkie najsłynniejsze monstra literatury gotyckiej w jedną zgrabną całość? Zwłaszcza, że scenarzysta nie poszedł na skróty, poczytał źródła i jego Stworzenie Frankensteina jest bliższe oryginałowi niż filmowym odpowiednikom. Nawet wyraża się odpowiednio patetycznie. Do kompletu mamy tu jeszcze Igora.
Ale najbardziej lubię ten film za Draculę. Nigdzie wcześniej ani
później nie spotkałam wersji, która bardziej by mi odpowiadała. Film nie
epatuje potwornością, ale i tak za każdym razem mam ciarki przy scenie na
dachu. Dracula Roxburgha jest szalony, szarmancki, zły do szpiku kości, bezwzględny,
groteskowy, inteligentny i ma mnóstwo uroku. A przy tym ma cel, który stara się
zrealizować, nienawidzi swoich oprawców. Ach, i lubi tańczyć jak się okazuje. Jest
trochę teatralny, ale wszystko w tym filmie takie jest.
Poza tym, jak mam nie kochać filmu łączącego wszystkie najsłynniejsze monstra literatury gotyckiej w jedną zgrabną całość? Zwłaszcza, że scenarzysta nie poszedł na skróty, poczytał źródła i jego Stworzenie Frankensteina jest bliższe oryginałowi niż filmowym odpowiednikom. Nawet wyraża się odpowiednio patetycznie. Do kompletu mamy tu jeszcze Igora.
zdjęcie pokazuje salę pełną gości. Kto widział Nieustraszonych pogromców wampirów, wie o co chodzi. |
Van Helsing nie ma wysokich ocen na IMDB i pewnie nie przejdzie do
historii. Ale dla mnie to jeden z ważniejszych filmów, wraz z Constantine’em.
Były to dwa horrory, które starałam się obejrzeć. O ile Konstaś nie wypalił do
końca, Van Helsing i Królowa Potępionych uświadomiły mi, że nie boję się filmów
o wampirach.
A poza tym kocham go za radość oglądania jaką oferuje. Mam
nadzieję, że nie jestem jedyna?
0 komentarze:
Prześlij komentarz