wtorek, 24 czerwca 2014

Niektóre rzeczy są ostateczne, nie?


Nawet nie wiecie, jak ja bym chciała napisać entuzjastyczną recenzję.
Ale nic z tego.

Jak zawsze, recenzja zawiera spoilery.
 Niby nie jest źle, wreszcie udało mi się przeczytać w całości powieść Mai Lidii Kossakowskiej. Do tej pory byłam w stanie przeczytać opowiadania, ale większe formy odpuszczałam po mniej więcej stu stronach.
Takeshi to lektura pełna akcji, pomysłowo opisanych walk i pojedynków, a przy tym łatwa w czytaniu, 444 stron można bez wysiłku przeczytać w jeden dzień. Albo podczas długiej podróży pociągiem. Autorka na pewno stworzyła ciekawy świat, dopracowała mitologię. Ale poza tym…

Zacznijmy od tego, że Takeshi to science fiction, o czym nikt nie zawiadomił. Na stronie wydawnictwa książka figuruje w kategorii proza fantasy. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron usiłowałam zrozumieć  o czym właściwie czytam. Niby tradycyjny świat z japońskich legend, ale są biostwory, bóstwa nazywające się Bogini Prezes i Bóg Pierwszy Udziałowiec, a główny bohater jest holomalarzem. Dopiero potem, w wielkim infodump, dowiedziałam się, że bohaterowie są potomkami kolonizatorów z Ziemi. Korporacja, która przysłała osadników, w trosce o ich dobrobyt w trakcie nieuniknionego regresu cywilizacyjnego nadała im system prawny, gwarantujący spokój i dostatek. Witamy w feudalnej Japonii. 

Okładka jest ładna
  A swoją drogą, to kolejna powieść w polskiej fantastyce, gdzie planeta ożywia twory ludzkiego umysłu. W Wakuni istnieją magiczne stworzenia znane z japońskiego folkloru, tanuki, kitsune, nawet smoki. Ich wątki były dla mniej najciekawsze, a bohaterowie najsympatyczniejsi, ale sam pomysł jest wtórny. No i jednak Midgard Grzędowicza bardziej mi się podobał. A można było bohaterów wrzucić w „zwyczajną” japońską krainę fantasy i nic by to nie zmieniło.
Pierwsze rozdziały są napisane w pięknym i pełnym malarskich porównań językiem. Trochę przegadanym, ale dobrze się je czytało. Jednak im dalej w las, tym styl traci na malowniczości, zbliżając się coraz bardziej do prostoty Jakuba Ćwieka. W dodatku wszyscy bohaterowie- piętnastolatka, stary mnich, dyplomatka i szermierz- myślą używając takiego samego, bardzo potocznego, języka, co czasami utrudnia zrozumienie czyje właśnie śledzimy. W drugiej połowie książki zdarzają się perełki, jak opis pojedynku, oraz „perełki”- cytat będący tytułem notki. 

Tak wygląda jedna z bohaterek.
 Dialogi są straszliwie przegadane, a przy tym bohaterowie mówią mniej więcej to samo. Przypominało to trochę powieści dla młodzieży, gdzie autor najpierw pisze co czuje bohater, później bohater deklaruje uczucia,  a na końcu ktoś analizuje na głos uczucia i motywy bohatera. Nie wiem jak większość czytelników, ale ja już po pierwszym razie jestem w stanie pojąć, że bohaterka jest bardzo lojalna wobec swoich przełożonych. 
Tak oto dochodzimy do bohaterów, największej bolączki tej opowieści. Tytułowy Takeshi to były agent Zakonu Czarnej Wody, obecnie ukrywający się jako wędrowny malarz hologramów (z jednej strony narrator wielokrotnie podkreśla jego zdolności, z drugiej wszyscy bohaterowie nazywają go „holopacykarzem” więc w sumie nie wiem czy jest utalentowany czy nie). Miał być chyba mrocznym i małomównym bohaterem kina akcji. Jest jak młodszy brat Geralta. Początkowo nawet go lubiłam, mimo że był dość bezbarwny. Potem okazało się, że nasz bohater ma emocjonalną dojrzałość nastolatka i widzi tylko czubek własnego nosa, a jego sposób reagowania przystaje do opisanej rzeczywistości jak pięść do nosa.
 W feudalnej Japonii znajdujemy nagle mężczyznę, który myśli jak współczesny Europejczyk. Zderzenie jego poglądów z osobami, które wyznają japońskie wartości, jest bolesne dla czytelnika. Zwłaszcza, że nie dostajemy wyjaśnienia, skąd ten rozdźwięk. Co sprawiło, że bohater ma głęboko w nosie wpajane mu od dzieciństwa zasady.
A tak inna. Obie żyją w tym samym świecie, o dziwo.
 No i bohaterki… są cztery, dwie to psychopatki, jedna idiotka, a ta czwarta też w sumie jest złą kobietą. Przy czym jako idiotka występuje piętnastolatka, która tak naprawdę jest naiwna i niedoświadczona, ale opisana zupełnie bez sympatii, z użyciem najbardziej ogranych tropów fabularnych.  
Fumiko, dyplomatka, odkrywa, że ukochany, którego od siedmiu lat uznawała za martwego, jednak żyje. I nie rzuca wszystkiego by z nim być, tylko ma obiekcje oraz wątpliwości, chociaż bez mrugnięcia okiem ratuje ukochanemu życie. I jeszcze mu wypomina, że postąpił niehonorowo (a postąpił, co w ich społeczeństwie jest jednym z najcięższych przestępstw). Co oznacza, że jest złą kobietą, która nigdy bohatera nie kochała. Litości!
W notce biograficznej na końcu książki napisano, że Maja Lidia Kossakowska starannie planuje i opisuje każdą scenę. Przyznam, że w drugiej połowie książki nie czułam tego pietyzmu. Takeshi ze strony na stronę tracił swoją oryginalność, a zaczynał się zbliżać do standardowego poziomu książek Fabryki Słów- prosty język, stereotypowa konstrukcja bohaterów, typowe rozwiązania fabularne. Jakby brakowało czasu na dopracowanie tych fragmentów. 

Takeshi.Cień śmierci. to pierwszy tom trylogii, której nie przeczytam. Przez pierwszy tom, co prawda, dałam radę przebrnąć bez bólu, ale dla mnie to za mało. Jest tyle wspaniałych książek do przeczytania, że żal mi czasu na niedopracowane dzieło.

0 komentarze: