Nawet nie wiecie, jak ja bym chciała napisać
entuzjastyczną recenzję.
Ale nic z tego.
Jak zawsze, recenzja zawiera spoilery. |
Niby nie jest źle, wreszcie udało mi się przeczytać w
całości powieść Mai Lidii Kossakowskiej. Do tej pory byłam w stanie przeczytać opowiadania,
ale większe formy odpuszczałam po mniej więcej stu stronach.
Takeshi to
lektura pełna akcji, pomysłowo opisanych walk i pojedynków, a przy tym łatwa w
czytaniu, 444 stron można bez wysiłku przeczytać w jeden dzień. Albo podczas długiej
podróży pociągiem. Autorka na pewno stworzyła ciekawy świat, dopracowała
mitologię. Ale poza tym…
Zacznijmy od tego, że Takeshi
to science fiction, o czym nikt nie zawiadomił. Na stronie wydawnictwa
książka figuruje w kategorii proza fantasy. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron
usiłowałam zrozumieć o czym właściwie czytam. Niby tradycyjny świat z
japońskich legend, ale są biostwory, bóstwa nazywające się Bogini Prezes i Bóg
Pierwszy Udziałowiec, a główny bohater jest holomalarzem. Dopiero potem, w
wielkim infodump, dowiedziałam się,
że bohaterowie są potomkami kolonizatorów z Ziemi. Korporacja, która przysłała
osadników, w trosce o ich dobrobyt w trakcie nieuniknionego regresu
cywilizacyjnego nadała im system prawny, gwarantujący spokój i dostatek. Witamy
w feudalnej Japonii.
Okładka jest ładna |
A swoją drogą, to kolejna powieść w polskiej fantastyce,
gdzie planeta ożywia twory ludzkiego umysłu. W Wakuni istnieją magiczne stworzenia
znane z japońskiego folkloru, tanuki, kitsune, nawet smoki. Ich wątki były dla
mniej najciekawsze, a bohaterowie najsympatyczniejsi, ale sam pomysł jest
wtórny. No i jednak Midgard Grzędowicza bardziej mi się podobał. A można było
bohaterów wrzucić w „zwyczajną” japońską krainę fantasy i nic by to nie
zmieniło.
Pierwsze rozdziały są napisane w pięknym i pełnym
malarskich porównań językiem. Trochę przegadanym, ale dobrze się je czytało.
Jednak im dalej w las, tym styl traci na malowniczości, zbliżając się coraz
bardziej do prostoty Jakuba Ćwieka. W dodatku wszyscy bohaterowie-
piętnastolatka, stary mnich, dyplomatka i szermierz- myślą używając takiego
samego, bardzo potocznego, języka, co czasami utrudnia zrozumienie czyje
właśnie śledzimy. W drugiej połowie książki zdarzają się perełki, jak opis
pojedynku, oraz „perełki”- cytat będący tytułem notki.
Tak wygląda jedna z bohaterek. |
Dialogi są straszliwie przegadane, a przy tym bohaterowie
mówią mniej więcej to samo. Przypominało to trochę powieści dla młodzieży,
gdzie autor najpierw pisze co czuje bohater, później bohater deklaruje
uczucia, a na końcu ktoś analizuje na głos uczucia i motywy bohatera. Nie
wiem jak większość czytelników, ale ja już po pierwszym razie jestem w stanie
pojąć, że bohaterka jest bardzo lojalna wobec swoich przełożonych.
Tak oto dochodzimy do bohaterów, największej bolączki tej
opowieści. Tytułowy Takeshi to były agent Zakonu Czarnej Wody, obecnie
ukrywający się jako wędrowny malarz hologramów (z jednej strony narrator
wielokrotnie podkreśla jego zdolności, z drugiej wszyscy bohaterowie nazywają
go „holopacykarzem” więc w sumie nie wiem czy jest utalentowany czy nie). Miał
być chyba mrocznym i małomównym bohaterem kina akcji. Jest jak młodszy brat
Geralta. Początkowo nawet go lubiłam, mimo że był dość bezbarwny. Potem okazało
się, że nasz bohater ma emocjonalną dojrzałość nastolatka i widzi tylko czubek
własnego nosa, a jego sposób reagowania przystaje do opisanej rzeczywistości
jak pięść do nosa.
W feudalnej
Japonii znajdujemy nagle mężczyznę, który myśli jak współczesny Europejczyk.
Zderzenie jego poglądów z osobami, które wyznają japońskie wartości, jest
bolesne dla czytelnika. Zwłaszcza, że nie dostajemy wyjaśnienia, skąd ten
rozdźwięk. Co sprawiło, że bohater ma głęboko w nosie wpajane mu od dzieciństwa
zasady.
A tak inna. Obie żyją w tym samym świecie, o dziwo. |
No i bohaterki… są cztery, dwie to psychopatki, jedna
idiotka, a ta czwarta też w sumie jest złą kobietą. Przy czym jako idiotka
występuje piętnastolatka, która tak naprawdę jest naiwna i niedoświadczona, ale
opisana zupełnie bez sympatii, z użyciem najbardziej ogranych tropów
fabularnych.
Fumiko, dyplomatka, odkrywa, że ukochany, którego od
siedmiu lat uznawała za martwego, jednak żyje. I nie rzuca wszystkiego by z nim
być, tylko ma obiekcje oraz wątpliwości, chociaż bez mrugnięcia okiem ratuje
ukochanemu życie. I jeszcze mu wypomina, że postąpił niehonorowo (a postąpił,
co w ich społeczeństwie jest jednym z najcięższych przestępstw). Co oznacza, że
jest złą kobietą, która nigdy bohatera nie kochała. Litości!
W notce biograficznej na końcu książki napisano, że Maja
Lidia Kossakowska starannie planuje i opisuje każdą scenę. Przyznam, że w
drugiej połowie książki nie czułam tego pietyzmu. Takeshi ze strony na stronę tracił swoją oryginalność, a zaczynał
się zbliżać do standardowego poziomu książek Fabryki Słów- prosty język,
stereotypowa konstrukcja bohaterów, typowe rozwiązania fabularne. Jakby
brakowało czasu na dopracowanie tych fragmentów.
Takeshi.Cień śmierci. to pierwszy tom trylogii, której nie przeczytam. Przez pierwszy tom, co prawda, dałam radę przebrnąć bez bólu, ale dla mnie to za mało. Jest tyle wspaniałych książek do przeczytania, że żal mi czasu na niedopracowane dzieło.
0 komentarze:
Prześlij komentarz