Banshee. Serial, który miał poszerzyć
ofertę programową Cinemaxu. Mocna rozrywka, z pięknymi kobietami,
enigmatycznym bohaterem i wartką akcją. Polecany przez pewnego polskiego pisarza. Miało być pięknie.
Wyszło jak wyszło.
Gdybym wiedziała wcześniej, że twórcy serialu są odpowiedzialni za Czystą krew, uniknęłabym kilku rozczarowań. |
Serial dzieje się w fikcyjnym
miasteczku Banshee, w Pensylwanii. Po odsiedzeniu piętnastu lat
wyroku, tajemniczy skazaniec a jednocześnie główny bohater (nigdy
nie poznajemy jego prawdziwego imienia) przyjeżdża tu by odzyskać
łup i ukochaną. Na miejscu okazuje się, że nie jest tak różowo-
ukochana ma męża i dzieci, i wcale nie ma zamiaru porzucać
wszystkiego dla dawnego wspólnika/kochanka. Nasz bohater przyjmuje
nową tożsamość i zostaje szeryfem. Ma mnóstwo nowych problemów, stare też nie dają o sobie zapomnieć.
To dość naturalny stan dla głównego bohatera. |
Banshee to serial strasznie nierówny.
Pierwsze trzy odcinki oglądałam z entuzjazmem, podobała mi się
fabuła, klimat małego miasteczka, targanego konfliktami (w Banshee
jest indiański rezerwat i wspólnota Amiszy) i główny bohater.
Około szóstego odcinka regularnie waliłam ręką w czoło, apogeum
głupoty to odcinek ósmy. Dwa ostatnie obejrzałam z obowiązku. O
dziwo, dziesiąty był na tyle dobry, że rozważam zabranie się za
drugi sezon.
Nowy Orlean spotyka Nowy Jork. Moja ulubiona para bohaterów. |
Co mi się podoba? Początkowa fabuła,
bohaterowie drugoplanowi i klimat. Relacje między policjantami w
Banshee, którzy tworzą zgraną ekipę. Oraz ukraińska mafia
mówiąca nawet po ukraińsku. Banshee nie ucieka od trudnych
tematów. Nie ze wszystkimi radzi sobie dobrze, ale przynajmniej
próbuje. Problemy mniejszości, wiara, przynależność i
wykluczenie ze społeczności, zaufanie, oraz zderzenie wyobrażeń z
rzeczywistością. Bohaterowie nie mają tendencji do szybkiego
wybaczania, nadstawiania policzka, problemów nie rozwiązuje się w
pięć minut.
Policjanci z Banshee. A zdjecia stąd |
Anthony Starr, twardy i psychopatyczny
złodziej, ma spojrzenie uroczego szczeniaczka, któremu ciężko się
oprzeć. Ulrich Thomsen i Ben Cross są naprawdę dobrzy jako ci źli
(ale jak wiadomo, najlepszych filmowych złoczyńców grają Anglicy
(lub Duńczycy)). Budzą współczucie widza, ale nie ma wątpliwości,
że lepiej z nimi nie zadzierać.
Najlepsza jest jednak para Hiob i
Sugar, nowojorski transwestyta i małomiasteczkowy bokser. Panowie na
początku bardzo się nie lubią, potem lubią się trochę bardziej,
ale zawsze współpracują.
Od razu widać, że temu panu nie można zaufać. Źródło |
Co zepsuto? Hmm. Postać Anastazji,
która na początku bardzo mi się podobała w szóstym odcinku nagle
wykonała woltę i stała się inną osobą. Paru innym postaciom też
się to przydarzyło. Drażniła mnie ilość seksu. Nie mam nic
przeciwko scenom erotycznym, ale po co ścigać się z HBO? No i ten
nieszczęsny odcinek ósmy, gdzie wydarzyło się kilka ważnych
rzeczy, ale nie wiemy co dokładnie, bo twórcy woleli pokazać nam
dłuugą walkę Anastazji z Olkiem. Przez co widz nie ma pojęcia
jakie są stosunki Hood'a z FBI, a to ważne dla dalszego rozwoju
fabuły.
Bohaterowie z najbardziej nieskładną fabułą. A szkoda, bo na początku im kibicowałam. Zdjęcie |
Czy obejrzeć? Można, dziesięć
odcinków to niewiele, pierwszą połowę ogląda się dobrze, druga
zgrzyta, ale ostatni odcinek nieco to wynagradza.
0 komentarze:
Prześlij komentarz