niedziela, 4 sierpnia 2013

Mark Hodder przedstawia dziwną sprawę skaczącego Jacka


Są książki, które opowiadają historie i takie, które łapią czytelnika za kark, wciągają i zmuszają do przeżywania historii. Dziwna sprawa Skaczącego Jacka jest właśnie taką książką.
Zaczęło się od smakowitej powieści wiktoriańskiej, potem doszedł steampunk, a kiedy pojawił się gazeciarz Śmieszek, przepadłam. I tak, po dwóch stronach, domyśliłam się, kim jest ten dzieciak, ale nie zepsuło mi to przyjemności z lektury.
Co tu mamy? Dobrze przemyślaną, spójną intrygę, pełnokrwistych bohaterów, ciekawie skonstruowany świat i naprawdę dobre wyjaśnienie steampunku. Przynajmniej ja po raz pierwszy spotkałam się z tak dokładnym i oryginalnym uzasadnieniem helikopterów w XIX wieku.  
Intryga na początku wydaje się nieco chaotyczna, ale potem zbiera się elegancko w jedną całość. Uwielbiam, kiedy autor nie traktuje czytelników jak idiotów, ale z drugiej strony nie stara się napisać najbardziej zakręconej książki po tej stronie galaktyki.
Autor korzysta z popularnych w czasach wiktoriańskich zabiegów literackich, opowieści w opowieści, kiedy główny zły podkręcając wąsa streszcza swoje dzieje i plany. Mogło wyjść kiczowato i nudno, ale Szalony Markiz opowiada zajmująco.
Bohaterowie... no cóż, są wszystkim znani, przynajmniej niektórzy (w krajach anglosaskich zapewne wszyscy są znani, bo to nasi odpowiednicy Prusa, Łukasiewicza itd.), jednak nie są ożywionymi pomnikami. Moją sympatię zyskał zwłaszcza Swinburne ze swoimi obsesjami i dziwactwami.
Brakowało mi postaci kobiecych, które tutaj odgrywają tylko role drugoplanowe i marginalne. Isabel wydawała się interesująca, ale zniknęła nagle i już się nie pojawiła. To było trochę dziwne, biorąc pod uwagę jej charakter. Florence Nightangle jest tylko tłem, niestety.

Polecam, nawet jeśli nie przepadacie za steampunkiem.


0 komentarze: