Zacznijmy od tego, że mi się film podobał. Wysiedziałam trzy
godziny (reklamy+film) bez problemu, nie
chciałam wyjść w trakcie seansu. Mamy odpowiednio widowiskowe walki i pościgi,
piękne widoki, tajemnice z przeszłości. Dialogi
są zabawne, wróg przerysowany, kobiety piękne, a garnitury ładne. Rozpoczynający
film sekwencja w Meksyku robi wrażenie. Było też kilka niebondowych, ale bardzo
fajnych, scen (Moneypenny przy lodówce!). Doceniam nawiązanie do opowiadania
Fleminga (Hans Oberhauser pojawił się w Ośmiorniczce,
jeśli mnie pamięć nie myli) i do filmu W
tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Przesłuchanie myszy też było super!
Ale uważam, że Spectre
jest słabsze od poprzedników, a mogłoby być najlepsze. Zawodzi właściwie
wszystko, poza samym Bondem, którego w tym filmie nieoczekiwanie polubiłam. Ale
zawodzi dość dziwnie, bo wszystko ma potencjał, tylko para idzie w komin.
![]() |
Dalej czyhają spoilery |
Nowa twarz Jamesa
Bonda
Wiecie, co mnie uderzyło od samego początku? James się w tym
filmie uśmiecha. Dużo. Nie jest to radosny uśmiech, raczej smutno-tajemniczy,
ale pasuje mu. Przyjemnie się to oglądało. Jeśli ktoś z Was woli waleczne
wcielenie Bonda, też jest go mnóstwo. Ale bohater rozmawia, działa, jest
otoczony ludźmi. I ma większe spektrum emocji niż tylko: zabić, zaliczyć,
zapomnieć. Podoba mi się, że w tej inkarnacji rozwój emocjonalny bohatera nie
jest w każdym filmie kasowany, a my możemy obserwować przechodzenie przez Bonda
kolejnych stadiów żałoby.
Bierzcie przykład z
Aleca Trevelyana
Czego najbardziej brakowało w tym filmie? Historii. W
trwającym 150 minut filmie brakowało kluczowych scen, początku historii. Franz Oberhauser wyskakuje nagle z
cienia i niczym Inigo Montoya rzuca: Hello,
my name is Franz Oberhauser. My
father loved you, prepeare to die . Sama motywacja nie jest zła, bondowscy
przeciwnicy znani są z niestabilnej psychiki. Ale wprowadzenie wroga z
przeszłości można zrobić dobrze (Alec Trevelyan), pokazując widzowi choć jedną
scenę z przeszłości. Wtedy jest szansa, że widz przejmie się całą historią. Albo
żle, wtedy ta postać wzbudza tyle emocji co pierwszy drab od lewej. W Spectre jedna scena z panem Whitem
poruszyła mnie bardziej niż wszystkie z Blofeldem.
Gdyby, na przykład, okazało się że Oberhauserowie wpadli w
lawinę z winy Bonda, cała sytuacja byłaby bardziej zrozumiała. Albo gdyby
Oberhauser senior był pierwszym szefem Spectre, a syn poszedł w jego ślady.
Przeciwnik na miarę
naszych czasów
Wydawało mi się, że wyrośliśmy już z przeciwników, którzy od
czasu do czasu wybuchają diabolicznym chichotem. Na szczęście, Christopher
Waltz wyprowadził mnie z błędu. Jego Blofeld przypominał bardziej stonowaną
wersję Moriarty’ego z BBC Sherlock. Ale
poza tym, postać była bardzo średnia, ani groteskowa, ani przerażająca, ani
zabawna. Szkoda, bo Waltż jak chce, potrafi zagrać to wszystko. Zaś zakończenie
było takie… no, niegodne największego geniusza zła planety? Ale dostaje u mnie plusa za zaminowanie bazy w
kraterze.
Mr.Hinx miał być chyba nowoczesnym podejściem do postaci
typu Buźka, ale był zbyt mało charakterystyczny. Nosi garnitur, jak wszyscy
mężczyźni w tym filmie (poza Q), stara się zabić 007 (jak niemal wszyscy
mężczyźni w filmie) i jest trudny do zabicia. Być może lubi Grę o tron, ale tu tylko zgaduję, bo w całym filmie wypowiada jedno słowo. Niezbyt znaczące
czy dowcipne.
Najbardziej udany był C, ale jeśli ktoś oglądał Sherlocka, nie będzie miał żadnej
niespodzianki. Od razu wiadomo, że to nie będzie dobry człowiek, wystarczy
jedno spojrzenie. Jednak podobała mi się jego motywacja i przepychanki słowne z
M. Dalej ciągną dyskusję o tajnych służbach i ich miejscu we współczesnym
świecie. Mam jednak wrażenie, że stara M zgasiłaby chłystka jednym spojrzeniem.
Szpiegostwo to gra
drużynowa
W tym filmie, chyba po raz pierwszy, pokazano co się dzieje
za plecami Bonda. 007 ma sceny z każdym ze stałych bohaterów drugoplanowych,
naprawdę dobrze napisane sceny. Po komentarzach w sieci bałam się, co zrobiono
z Moneypenny, ale na szczęście nie wrzucili jej znowu w rolę „robię maślane oczka
do 007 i marudzę o prezenty”. I coś z treningu terenowego jej zostało (w czasie
pościgu najszybciej myślała). Tanner nadal jest świetny, a rozszerzenie roli Q
uważam za genialne. W ogóle scenarzyści
robią co mogą by wykorzystać potencjał postaci . I bardzo chciałabym poznać
009.
Nowy M nie przekonuje mnie jako szef całej agencji, ale jako
postać jak najbardziej. Im dalej w las, tym większą sympatią go darzyłam. Nawet
jego przemowa o tym, że do zabijania ludzi należy wysyłać ludzi, bo dron nie
jest w stanie ocenić sytuacji na miejscu nie była najbardziej oryginalnym
stanowiskiem w sprawie. Fiennes wie, że nie on gra tu główną rolę i nie
szarżuje, ale sceny z Andrew Scottem są takie dobre! (I uważam, że puenta
dowcipu z C była odpowiednia do postaci). A to, że ekipa z Londynu dostała
swoje sceny, uważam za bardzo dobry pomysł. Ostatecznie, to oni ratują świat.
![]() |
W tej scenie brakowało złośliwie chichoczącego w tle ducha M |
Dona Lucia i Madeleine
Swan, czyli nie ta dziewczyna co trzeba
Przyznam, że kiedy dowiedziałam się, że Monica Belluci ma
grać dziewczynę Bonda, ucieszyłam się. Kobieta w wieku zbliżonym do Bonda, to
musiało zaowocować ciekawym wątkiem, prawda? Ujmę to tak, puszczona przed
seansem reklama Cisowianki dwukrotnie
wydłużyła czas ekranowy aktorki. A cały wątek sprawia wrażenie napisanego na
kolanie, albo pociętego. Zabrakło sceny w której między Lucią a Bondem cokolwiek
by zaiskrzyło. Mamy dwie sceny, w których ona jest w głębokim stresie i chyba
nie bardzo zauważa jaki kolor oczu ma 007, a potem zupełnie przypadkową scenę
erotyczną przy lustrze. I tyle. Co prawda, można teoretyzować, że M musiała się
z nią przed śmiercią skontaktować (inaczej wiadomość zza grobu nie ma wiele
sensu), ale film nam tego nie pokazuje.
Madeleine Swan zaś… to nie jest źle napisana postać. Jest całkiem
ciekawa, z historią, osobowością i pewną zadziornością. Może trochę za
spokojna, biorąc pod uwagę co się dzieje, ale uznaję to za pomysł na postać,
nie aktorstwo dwóch min. Ale Léa Seydoux wygląda w tym filmie jak licealistka,
nieważne jak ją ubiorą. Żadna ilość czerwonej szminki nie sprawiła, że wyglądała
na odpowiednią partnerkę dla Bonda. Gdyby nie (znowu!) przypadkowa scena
erotyczna, spokojnie można by uznać, że on się nią opiekuje. Zresztą w
zachowaniu 007 było dużo… czułości?
A gdyby zamienić je rolami i dać Bondowi na większą część
filmu jako partnerkę byłą żonę pana White’a, nie córkę, jakie to by było fajne!
Idąc tropem psychologicznych rozważań Blofelda, to ona miałby większą szansę
zrozumieć zabójcę na zlecenie. Może miałam zbyt wysokie oczekiwania, ale nie sądziłam że potraktują tę kwestię tak zachowawczo, zwłaszcza po rewelacjach z ostatniego filmu. Szkoda, że z odejściem Judi Dench z serii zniknęły kobiety z którymi Bond nawiązuje inne relacje niż erotyczne/romantyczne.
Nagroda za największy
idiotyzm wędruje do…
Po obejrzeniu tego filmu, stwierdzam, że dobrze być agentem
angielskiego wywiadu. Jeśli zaczniesz demolować pokój hotelowy, obsługa nie
tylko nie zwróci uwagę, ale jeszcze doniesie zimne piwo na ochłodę. A kiedy
zniszczysz pół pociągu, wszyscy ze zrozumieniem podejdą do faktu, że zaraz
potem zaciągniesz drugą osobę do przedziału na seks. Nikt nie zażąda wyjaśnień
czy pokrycia szkód. A jeśli jeszcze dodatkowo wyglądasz jak Ralph Fiennes, to
nawet jednostka antyterrorystyczna wpuści cię na miejsce zbrodni bez
sprawdzania dokumentów. A każda zbrodnicza organizacja ma tajny uścisk dłoni,
dzięki któremu rozsiewają DNA na swych tajnych pierścionkach (bo w to, że
wszyscy ci panowie nosili ten sam pierścionek ciężko mi uwierzyć).
Do tego piloci helikopterów nie umieją działać w sytuacjach
kryzysowych, walizka pani psycholog mieści w sobie szafę trzydrzwiową, a filary
grzecznie ustępują autom z drogi. To wszystko mogłabym wybaczyć, to w końcu
seria w której bohaterom zdarza się dogonić spadający samolot, ale jedna
sytuacja wywołała u mnie facepalm.
Nasi bohaterowie w pełnym składzie ruszają do ostatecznej
bitwy. Doktor Swan stwierdza, że ona jednak nie może, to nie ma sensu i w
ogóle. Zrozumiałe. Co robią nasze orły wywiadu? Proponują by poczekała w
bezpiecznym miejscu? Ależ skąd, pozwalają odejść ulicą. Bo przecież będzie
zupełnie bezpieczna, na pewno przeciwnicy nie będą jej szukać. Serio, panie
Bond?
Kto tak morduje kota,
czyli o muzyce
Strasznie, strasznie nie podoba mi się piosenka tytułowa do
Bonda. Nie wiem czy którakolwiek budzi we mnie taki sprzeciw jak Wrting’s on the wall. Słyszałam ją przed
seansem tylko raz i nie miałam ochoty powtarzać. Przez to czołówka filmu, jak
zawsze surrealistyczna animacja, była dla mnie dość ciężkostrawna ( inna
sprawa, że była trochę za długa). Ale podobało
mi się zastosowanie ciszy w niektórych scenach, ładnie podkreślało sytuację. Szkoda,
że nie było żadnej sceny która urodą dorównywałaby pojedynkowi w wieżowcu ze Skyfall.
Ale i tak mi się
podobało
Tylko nie tak jakby mogło. Bo to mógł być naprawdę dobry
film. Gdyby inaczej rozłożyć akcenty, napisać sceny, zmienić decyzję castingową…
Nie jest źle, film nawet nie próbuje zagrozić Die another day jako Najgorszemu Bondowi Wszechczasów, ale w
porównaniu ze Skyfall rozczarowuje.