środa, 16 września 2015

Marta Guzowska Ofiara Polikseny

Chyba mi nie po drodze z Nagrodą Wielkiego Kalibru. Z dwunastu nagrodzonych książek przeczytałam pięć. Żadna nie wywołała we mnie bezkrytycznego zachwytu, dwie mi się podobały, do trzech mam zastrzeżenia. Niestety, Ofiara Polikseny to jedna z tych, do których mam zastrzeżenia.
Bo kiedy przez całą książkę zastanawiasz się, czemu to nie główny bohater został zamordowany i czujesz, że kibicowałabyś ukrywaniu zwłok, to coś jest nie tak.
 

To może najpierw o plusach? Doceniam wiedzę Autorki i jej wykorzystanie. Co prawda wykład na temat rozkładu ciała był aż nadto szczegółowy (zwłaszcza, że informacje się później powtarzają). Wciągnęły mnie opisy badań archeologicznych, Marcie Guzowskiej udało się stworzyć ciekawy klimat. Podobały mi się odwołania do mitologii, bardziej w stylu Agathy Christie niż Dana Browna. I to wszystko.
Po pierwsze, intryga była chaotyczna. Nie jestem fanką rozwiązania, w którym czytelnik nie ma jak się domyślić kto zabił, za to obowiązkowo szalony morderca sam ujawnia się na końcu. Opowiadając nam szczegółowo dlaczego zabił i jaki to on jest genialny. O wiele bardziej podobało mi się pierwsze proponowane rozwiązanie, gdyby jeszcze zostało podparte solidnymi motywami, byłaby z tego niezła powieść. Poza tym, w tej powieści policja nie istnieje. Nikt nie prowadzi śledztwa poza Mario, funkcjonariusze tylko przyjeżdżają po ciała.
Po drugie, nie lubię, kiedy bohater „zapomina” o urazach. W połowie powieści nasz bohater uszkadza sobie bark, kolano i jeszcze doznaje szoku termicznego. Rano nasz czterdziestoletni antropolog czuje się dobrze, nawet kataru nie ma, a po urazach nie ma śladu. Potem sobie jeszcze zwichnął kostkę, ale to też spłynęło po nim jak po kaczce. Właściwie, Mario uszkodzić może tylko upał i alkohol.

Po trzecie, bohaterowie drugoplanowi nie istnieją. Są naszkicowanymi kawałkami kartonu, które poza jedną-dwoma cechami charakteru nie mają nic. Nie pytajcie mnie po co wymyślać całą grupę, skoro nie chce się jej opisywać. O Yasmin wiem tyle, że romansuje z dwoma kolegami na raz. Przez ten brak informacji nie czułam żadnego związku z postaciami.
Po czwarte, Mario. Widziałam w Internetach zachwyty nad panem Yblem i zastanawiam się, czy na pewno była mowa o tym samym bohaterze. Mario jest malkontenckim chamem, którego sposób na śledztwo to upić się i rzucać oskarżenia na prawo i lewo. A i powstrzymywanie się od wymiotów jest jednym z jego głównych zajęć. Chyba miał niego być uroczy buc w typie House’a, ale nie wyszło. Nawet ma  oryginalną chorobę- nyktofobię. Pierwszy raz nie współczułam bohaterowi z przewlekłą chorobą, tylko sama chciałam mu zgasić światło.
No i Mario stosuje przemoc werbalną i fizyczną wobec kobiet i mężczyzn. Chyba nie muszę nic dodawać?
Po piąte, za mało informacji. Ofiara Polikseny cierpi na coś, co lubię nazywać Syndromem Hastingsa. Wielki detektyw robi coś bez podawania powodów i wyjaśnień (a teraz, drogi Watsonie, stań tam i udawaj parasol). Kiedy narrację prowadzi jego wierny towarzysz, nie mam z tym problemu, śledzę z zainteresowaniem co też się wydarzy. Kiedy narrację prowadzi sam detektyw zgrzyta mi to strasznie, bo chyba powinien wiedzieć co wymyślił i dlaczego. Nie lubię kiedy autor w tak oczywisty sposób odcina mnie od informacji.
Według mnie, Ofiara Polikseny to książka nieudana. Z chaotyczną intrygą i obrzydliwym głównym bohaterem. Czyta się, co prawda, łatwo i szybko, ale lektura nie przynosi satysfakcji (może gdyby Mario zginął?).

0 komentarze: