niedziela, 30 sierpnia 2015

Nie każda klasyka jest ciekawa, o Małych kobietkach

Małe kobietki zaczęłam z ciekawości. Lubię klasykę anglosaską, nawet tę skierowaną do młodszych czytelników. Niestety, okazało się, że o ile lektura imperialnej wiktoriańskiej klasyki sprawia mi przyjemność, amerykańska budzi sprzeciw.


Prawdopodobnie zabrałam się za Małe kobietki za późno. Gdybym przeczytała je dwadzieścia lat temu, wybaczyłabym im więcej. Dorosła ja wzdychała nad uproszczoną fabułą, traktowaniem bohaterek jak ilustracji do tezy i namolnym moralizatorstwem.
Bohaterki byłyby ciekawe, gdyby Autorka pozwoliła im się rozwinąć. Jednak powieść nie pokazuje ich przygód, tylko dostosowywanie się do wymogów społecznych. Kwestionowane zasad czy obyczajów, jeśli jest, trwa chwilę. Każda z sióstr dostaje jedną cechę, która ma ją wyróżnić, ale to wszystko. A fabuła cały czas korzysta z tego samego schematu. Mamy wydarzenie, reakcję dziewcząt, sąd pani March, a potem narrator wykłada nam morał. Następnie bohaterki snują rozważania czy są dość dobre by pójść do Nieba. 
W serii o Ani Shirley też występowały te elementy, ale bohaterki były pełne energii i prawdopodobne, a ich marzenia wykraczały poza strefę domową. Tylko najmłodsza z sióstr March ma czelność mieć wielkie marzenia, starsze dziewczynki ograniczają się do dużego domu i miłego męża. Wyjątkiem jest Jo, ale ona otwarcie ucieka w dzieciństwo i fantazję. Poza tym siostry są na tyle do siebie podobne, że zlewają się w jedną postać, co biorąc pod uwagę rozpiętość wieku lekko zgrzyta.

Jest w Małych kobietkach wątek relacji amerykańsko-brytyjskich. Oczywiście, okazuje się, że Brytyjczycy są snobistyczni, dumni i oszukują w krykieta. I damy patrzą z góry na Amerykanki pracujące jako guwernantki, choć męska część była zafascynowana ich urodą i czystością. Rozumiem dumę narodową, ale wszystko zostało nakreślone dość grubą kreską.
Wychowana na siostrach Bronte ja, czułam pewien sprzeciw kiedy Autorka w ramach wychowywania bohaterek zabiła kanarka Beth. I nie był to głos za ludzkim traktowaniem zwierząt, jak w Agnes Grey, ale ilustracja tezy, że brak obowiązków prowadzi do chaosu i nieszczęścia. Bohaterki dostały nowego kanarka, a pani March, ta idealna matka i żona, nawet słowem się nie zająknęła o dbaniu o zwierzęta. Podobnie było z uśmierceniem dziecka Himmelów. Mam wrażenie, że Louisa Alcott opisywała stan zastany uważając go za idealny, a siostry Bronte pokazywały co należałoby zmienić.
Ekranizacje wyrównywały wiek bohaterek, więc łatwiej zrozumieć zgodność poglądów i charakterów.
Czytało się całkiem miło, chociaż powieść zestarzała się i chyba potrzebuje wstępu historycznego. Inaczej czytelnika, zwłaszcza młodszego, może zdziwić uboga rodzina Marchów, którą stać na służącą. Na pewno warto się zapoznać, ale Małe kobietki nie oferują przeżyć na miarę Ani z Zielonego Wzgórza czy Tajemniczego ogrodu

0 komentarze: