Po środowym wpisie, chciałam zamieścić coś optymistycznego i miłego. Sięgnęłam po 450 stron Patrycji Gryciuk, książkę która atakowała mnie ze wszystkich stron, a opinie były wyłącznie pochlebne. Niestety, znowu okazuje się, że jestem zołzą, muszę pod prąd i się czepiać. A miało być tak pięknie.
No to pod prąd. Dalej czekają spoilery, ale ostatni akapit jest od nich wolny |
Miał być niesamowity kryminał z lekkim wątkiem romansowym. Dostałam przeciętny romans z lekkim wątkiem kryminalnym, który obnaża niedostatki osobowości i intelektu głównej bohaterki. Miała być piętrowa, skrzętnie budowana intryga, ale pierwsza część powieści wydawała mi się chaotyczna i niespójna, a sama książka niedopracowana.
Na dobrą sprawę, nie wiem o czym 450 stron jest. O seryjnym mordercy? Ale przez większość książki nie uczestniczymy w śledztwie, ono toczy się gdzieś obok. O romansie Wiktorii i Mackenziego? Ale właściwie nie widzimy za wiele tego romansu, a między bohaterami nie ma chemii. O świecie literackim? Ale ten wątek najpierw się rwie (Wiktoria jest podobno królową kryminałów, ale w czasie akcji nie spotyka fanów, nie udziela wywiadów, nie bierze udziału w promocji książki), a potem urywa. Jedynym ciekawym i w miarę dobrze poprowadzonym wątkiem są relacje Wiktorii i jej byłego męża.
Świat przedstawiony lekko kulał, ale nie znalazłam oczywistych błędów, więc nie będę się czepiać. Ale opis na okładce sugerował o wiele mroczniejszy, bardziej bezwzględny świat. Tymczasem Nowy Jork w 450 stronach jest nieco baśniowy, a pewne wydarzenia nie mają konsekwencji, mimo że powinny mieć. Bliżej mu do Alibi na szczęście niż Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
Bohaterka ma 35 lat, kogo zatem przedstawia okładka? |
Prawdopodobnie mogłabym część wad wybaczyć, gdybym polubiła bohaterów. Ale, niestety, nie polubiłam. Wiktoria za każdym razem zaczyna rozmowę od ataku słownego, jest agresywna i nieprzyjemna, a potem bardzo zdziwiona, że rozmówca nie odpowiadał potulnie na pytania. Nie lubię histeryzujących bohaterek, zwłaszcza gdy nie mają innych cech, które by je ratowały. WIktoria nie ma. Mackenzie jest zawsze zadowolonym z siebie bubkiem (miał być chyba ilustracją tropu loveable jerk, ale to nie do końca się udało), chociaż przyznaję, że ujął mnie swoim postępowaniem i zdrowym rozsądkiem. Maria Ortega... jakim cudem nikt jej jeszcze nie oskarżył o molestowanie? Może jestem skażona przez popkulturę, ale kompetentna nowojorska policjantka zachowuje się dla mnie jak Kate Beckett, nie Ava z Sin City. I trochę zazgrzytało mi, kiedy pani detektyw w oficjalnej rozmowie mówiła o ofiarach morderstwa "trupy".
Zastanawiam się, czy książkę widział redaktor. Nie korektor, który poprawi błędy ortograficzne i gramatyczne (aczkolwiek tu też znalazłabym kilka kwiatków), ale kogoś kto zająłby się fabułą. Powieść zbudowana jest bardzo chaotycznie, mamy wszechwiedzącego narratora w trzeciej osobie, fragmenty z powieści jednego z bohaterów, oraz narrację trzecioosobową z pozycji Wiktorii. Narracje nie tworzą całości, nie uzupełniają się, są jak rozsypane klocki.
450 stron przy końcu traci wszelkie napięcie, mimo że właśnie wtedy czytelnik powinien siedzieć na skraju krzesła. W samym środku konfrontacji z mordercą dostajemy nagle od wszechwiedzącego narratora jego życiorys. A potem Autorka szybko wyjaśnia nam wszystkie wątki w krótkich rozdziałach, jakby bardziej interesowały ją łabędzie na plaży, niż losy oskarżenia o plagiat. Spowiedź mordercy jest krótsza niż scena koncertu ulubionego piosenkarza bohaterki.
450 stron mnie zawiodło. Być może miałam zbyt wygórowane oczekiwania. Albo zły nastrój. Jeśli macie ochotę sięgnąć po tę powieść, pamiętajcie że to nie kryminał. To romans, gdzie jedna z postaci jest marginalnie zamieszana w śledztwo.
0 komentarze:
Prześlij komentarz