W fejsbukowych grupach moli książkowych i książkomaniaków przeważa opinia, że książka to świętość, której niszczenie powinno być karane śmiercią. Albo przynajmniej ciężkim więzieniem i dożywotnim odebraniem legitymacji czytelnika. I z tym mam problem.
Książka dla mnie jest przedmiotem użytkowym. Noszę książki w torebce bez pokrowców, rozkraczam, używam dziwnych zakladek, jem przy lekturze, a nawet, o zgrozo!, czytam w wannie. Zdarza mi się rzucać książkami, jeśli historia wywołuje we mnie silne negatywne emocje. Jeśli tom nie wytrzyma, trudno. Nie niszczę ich specjalnie, a pożyczone traktuję z wielką troską, ale nie uważam za dobra szczególnie cenne. Mowa oczywiście o powszechnie dostępnych wydaniach w miękkiej oprawie. Białe kruki czy bardzo drogie wydania kolekcjonerskie należą do innej kategorii i nimi się tu nie zajmuję.
Sztuka czy zniszczenie? |
Książka to dla mnie nośnik historii i wobec niej wtórna. Jeśli historia jest cała, a tomowi nie brakuje stron nie przeszkadzają mi plamy, zagięte rogi czy notatki na marginesach (które zresztą zostały nobilitowane jako trop literacki). Oznacza to, że książka żyje, jest czytana, a przecież o to w tym chodzi. Nie o robienie kapliczek. Nie mam ochoty mordować za pogięte strony, a publikacji takich jak Zniszcz ten dziennik nie uważam za profanację. Jeśli ktoś ma ochotę zbudować z książek stolik nocny, albo użyć jakiegoś tomu do podparcia krzesła, czemu nie?
Zabiorą mi legitymację mola książkowego jak nic..
0 komentarze:
Prześlij komentarz