Przeczytałam zapis dyskusji o skutkach ustawy o książce zorganizowanej
przez Polską Izbę Książki. Dyskusja odbyła się w czasie Warszawskich Targów
Książki (KLIK). Przeczytałam i, przyznaję, gul mi skoczył a ciśnienie trochę
podniosło.
Pomijam argument o zmowie cenowej, który brzmi dość kuriozalnie,
ale może jest prawdziwy, chodzi mi o coś innego. Otóż na komentarz Izabeli Sadowskiej, że czytelnikom
ustawa się nie podoba, padła taka odpowiedź:
Włodzimierz Albin
(prezes Polskiej Izby Książki): Dziękuję za tę ankietę, ale nie mam nadziei, że
nagle czytelnicy będą przekonani, że zmienią zdanie. Czytelnicy po prostu nie
znają branży, nie wiedzą, jak ona funkcjonuje, widzą tylko ułamek systemu,
który na koniec wychodzi ze sklepów. W ich oczach wychodzimy na tych, którzy chcą
wyzyskać klientów. Być może więc państwo musi podjąć decyzję wbrew woli
społeczeństwa. Takie rzeczy się zdarzają.
Nie ma to jak mieć szacunek do czytelników. Potraktować ich
jak partnera, którego trzeba przekonać, albo chociaż wyjaśnić jak to wszystko
ma działać. Dyskusja o tym, czego potrzebuje polski rynek książki olewa zdanie
ważnej części tego rynku- czytelników. My się mamy dostosować. Chociaż może nie
my jesteśmy ważni, ale by zdążyć przed wejściem Amazona na polski rynek?
Z perspektywy czytelnika, guzik mnie obchodzi jak działa
branża. Ja chcę dostać książkę w
możliwie najlepszej dla mnie cenie, w wybranym przeze mnie czasie i miejscu. To
już nie PRL, kiedy każda zdobyta nowość wydawnicza była traktowana jak skarb,
dotykana z szacunkiem i w ogóle. Jeśli w
wybranej przeze mnie księgarni nie będzie szukanego tytułu, pójdę gdzie
indziej. Ale mam wrażenie, Polska Izba Książki w ogóle żyje jeszcze schematem z
PRLu.
Ustawa i jej apologeci cały czas opowiadają mi o małych
wspaniałych księgarniach, świątyniach książki niemalże. I zgoda, że w każdym
mieście powinna być księgarnia. Być może zapisy ustawy sprawią, że każde
polskie miasteczko będzie miało solidnie zaopatrzoną księgarenkę, gdzie
kompetentna obsługa będzie sprzedawała nie podręczniki, a ambitną literaturę. Tylko w jakich cenach? Bo teraz
książki okładkowo kosztują koło 40zł. Dużo jak na kieszeń czytelnika. I raczej się to nie zmieni. Jeśli ktoś z Was
widział deklarację wydawcy „po wprowadzeniu ustawy obcinam ceny nowości o 30%”,
to proszę o info. O takim który
stwierdził „nie obniżę cen, ale za to 10% nakładu oddam za darmo do bibliotek”
też.
To ignorowanie czytelników widać też w stwierdzeniach, że
tylko księgarz z prawdziwego zdarzenia jest w stanie polecić książkę mniej
znaną czy ambitną. Zupełnie pomija się udział marketingu szeptanego gdzie czytelnicy polecają książki na rozmaitych
portalach książkowych czy blogach. Szczerz mówiąc, prędzej kupię nieznanego mi
autora z polecenia znajomej blogerki, niż z powodu zachwalania przez obcego
księgarza.
Tak wiem, powinnam zażyć melisę i przestać się przejmować. Ebooki
trzymają się mocno, do angielskich książek nie potrzebuję tłumaczeń, a Amazon
ma świetne promocje. Da się żyć.
PS. I jeszcze jeden cytat z rzeczonej dyskusji: Bardzo
ważny jest II artykuł ustawy o stałej cenie książki. Ewentualne upusty dla
księgarń muszą zależeć od jakości świadczonych przez księgarza usług, a nie
tylko od ilości nabywanych egzemplarzy. Aha,
a jak będzie to sprawdzane, pray tell? Ankietą satysfakcji klienta?
0 komentarze:
Prześlij komentarz