Z okazji Dnia Książki i Praw Autorskich wpis nieco
przewrotny, bo o tym, co mnie w książkach denerwuje. Każdy z nas ma chyba takie
małe rzeczy, frazy lub rozwiązania fabularne, które irytują, chociaż nie są
powszechnie uważane za złe. Anglicy mają na to urocze określenie pet peeve. No to
poniżej lista rzeczy, które co prawda nie skreślają książki, ale mogą mnie
sprowokować do rzucania nią o ścianę.
Źródło |
Kalki, klisze. Czasami
są użyteczne, bo w kilku słowach pokazują o co chodzi, albo stanowią
odniesienie do innego tekstu. Czasami. Często są jednak dowodem lenistwa albo bezrefleksyjności
autora, któremu albo się nie chciało albo nawet nie zauważył, że opisuje swoją
bohaterkę w najbardziej oklepany sposób (skóra jak aksamit, oczy jak brylanty,
usta jak korale). Wybaczam tylko klasycznym powieściom, bo w dniu ich premiery
te frazy były nowe. I czy każdy detektyw musi koniecznie pić i być
rozwiedziony?
Źródło |
Przekombinowanie. Autor
uznał, że jeśli napisze zwykłą historię zabójstwa szlachcica i co z tego
wynikło, to nikt się nie zainteresuje. Stara się więc dodać coś, co wyróżni
powieść. Rezultatem są albo straszne perwersje (zamordowany miał romans z
nieżywą kozą), albo zwidy narkotykowe, albo okazuje się, że czytam nie kryminał,
a science fiction. Jestem wrednym czytelnikiem i takie próby zszokowania budzą
we mnie Statlera.
Bohaterowie są
kretynami. Mój największy pet peeve. Wybaczę niedociągnięcia
fabuły, zdrobnienia, przegadanie, jeśli bohaterowie są dobrze napisani i
obarczeni inteligencją i/lub zdrowym rozsądkiem. Ale jeśli bohaterowie nie
myślą, książka jest dla mnie stracona. Nienawidzę wymuszonych konfliktów, albo
intryg zasadzających się na tym, że ktoś komuś czegoś nie powiedział. Jeśli nie
powiedział bo nie mógł, nie ufał tej osobie czy nie wiedział, że powinien to
ok. Ale jeśli bohater nie mówi bo jak powie, akcja skończy się po dziesięciu
stronach, to nie.
Na wszelki wypadek, Statler i Waldorf. |
To wszystko. A co Was irytuje?
0 komentarze:
Prześlij komentarz