środa, 29 kwietnia 2015

Michał Gołkowski Stalowe szczury.Błoto


Fabryka słów zrobiła wszystko, by mi książkę Gołkowskiego obrzydzić. Przed premierą spamowała na Facebooku zdjęciami i informacjami o Autorze bardziej niż znajomi, którym właśnie urodziło się dziecko. Miałam dość Błota, zanim się pojawiło. Ale skusiła mnie okładka. Spoilers ahead.

Książka rozpoczyna się w środku akcji i właściwie przez pierwsze pięćdziesiąt stron nie wiadomo o co chodzi. Jest jakiś szturm, ale po co, jest jakaś banda żołnierzy, którzy chyba mają być bohaterami, jest tajemniczy były kapitan. Ze świata przedstawionego widać głównie błoto, że to nie nasza rzeczywistość wskazuje tylko maska Reinhardta, a elementy fantastyczne można uznać za halucynacje tegoż. Potem jest lepiej, ale jeśli ktoś widział kilka filmów wojennych, to książka nie zaskakuje.

Przez niemal cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam pytanie Ale skoro to 1922, to czemu oni nadal walczą? Autor powiedzmy że wyjaśnił to dopiero w drugiej połowie książki, ale też nie do końca, zostawiając czytelników z dość paskudnym cliffhangerem. A poza tym… a poza tym, powieść kojarzyła mi się z końcówką Drużyny Pierścienia, kiedy bohaterowie trafiają do Morii. I nawet orły na końcu przyleciały na ratunek, co z tego że żelazne? Podobał mi się sposób w jaki Autor opisywał horror w forcie siedem dwa. Przyznaję też, że rozwiązanie jednego wątku mnie zaskoczyło.
okładka z empik.com
Zakończenie mnie lekko rozczarowało. Raz, że niczego nie wyjaśniło, dwa, że dotyczyło tylko Reinhardta. Właściwie to wygląda, jakby wydawnictwo podzieliło jedną opowieść na dwa tomy, tnąc w dogodnym miejscu. Ale moje rozczarowanie może wynikać z braku informacji o reszcie karnej kampanii. Reinhardt, mimo starań Autora, wydawał mi się cały czas dość papierowy. 

Błoto szybko się czyta, ale opisy walk nużą, zwłaszcza że Autor jest przywiązany do pewnych wyrażeń i wciąż ich używa (karabiny gdaczą, wybuchy rozkwitają, ziemia faluje pod stopami). Przyznam, że czasami pomijałam opisy, czekając aż coś się zacznie dziać (rozumiem, że okopy, błoto, transzeje, wybuchy i gangrena, czy teraz mogę się dowiedzieć, po co Autor mi to pokazuje?Po raz ósmy?). Z drugiej strony, niektóre sceny wychodzą Autorowi świetnie, a gdzieś po dwusetnej stronie powieść stała się dużo lepsza. Warto więc zagryźć zęby i przebić się przez początek. 

 Gołkowski mruga do czytelnika w sposób, który bardzo mi się podoba. Nie wyłapałam zapewne wszystkich aluzji, ale czytając zwróćcie uwagę na opisy uzbrojenia i maszyn.

Czy warto? Jeśli lubicie fantastykę militarną, na pewno. Jeśli szukacie lektury w której cały czas coś się dzieje, również, tu co dwie strony coś wybucha. Jeśli lubicie historie o mężczyznach z tajemniczą przeszłością i w mundurze, też. To niezła książka i bardzo ładnie wydana, wygodna w czytaniu. 

0 komentarze: