poniedziałek, 9 listopada 2015

Doktor, który się zgubił



 Czas tu trochę odkurzyć, zanim blog ostatecznie zarośnie pajęczynami. O ile NaNoWriMo idzie mi w tym roku wyjątkowo żwawo, to połączenie go z blogowaniem jest trudne. 
Wszystkie zdjęcia i grafiki pochodzą ze strony Radiotimes.com
Ten sezon Doktora Who jest… dziwny. Z jednej strony rozumiem skręt w stronę poważniejszych tematów czy horroru, w końcu showrunnerem jest Moffat, twórca najbardziej przerażających nowych potworów. Ale  drugiej brakuje mi trochę lekkości i humoru, odcinków w których spotkamy znane postaci historyczne w niecodziennym kontekście, przygody i odkrywania nowych światów. Nie przepadałam za Jedenastym, ale odcinek z dinozaurami, Nefretete i wiktoriańskim myśliwym na statku kosmicznym nadal wspominam z sympatią, że o Dziesiątym i Donnie z Agathą Christie nie wspomnę. Nawet w poprzedniej serii mieliśmy Robin Hooda. W tej nic. A szkoda, bo skoro przyjęto zasadę dwuodcinkowych historii, możnaby stworzyć cudowne, wielowątkowe opowieści. 
Tymczasem, zgodnie z zapowiedziami, kolejny odcinek będzie dział się na odizolowanej stacji badawczej, gdzie stało się coś złego. Ta jest na orbicie, poprzednia była na dnie jeziora, a w świątecznym odcinku specjalnym na biegunie. Czy to naprawdę jedyny schemat jaki można wykorzystać? Bo ja mam go trochę dosyć. W ogóle w tym sezonie scenariusze są dość mroczne, poruszają bardzo dorosłe tematy i często toporne jeśli chodzi o zastosowane rozwiązania. 
I Doktor i Clara cierpią na brak osobowości, ona bardziej niż on. Towarzyszce charakter zmienia się właściwie co odcinek, w zależności od tego czego akurat potrzebują scenarzyści, Doktor zaś często jest po prostu nijaki. Co boli o tyle, że ostatni odcinek pokazuje, że Peter Capaldi i Jenna Coleman mogą mieć fajną chemię ekranową i dobrze grają, jeśli mają coś do zagrania (patrz ostatni odcinek). A najczęściej chyba nie mają, tylko snują się obok siebie, jakby nikt nie umiał już napisać dla tej pary nic ciekawego. To smutne, kiedy Doktor i towarzyszka mają dużo lepsze dialogi z pozostałymi postaciami niż ze sobą. 
Ach, i w co drugim odcinku praktycznie mamy potencjalną nową towarzyszkę. Missy, O’Donnell, Ashildr, Osgood. Więc może, zamiast krążyć wokół tematu, należałoby wreszcie rozwiązać ten duet i zacząć nowy? Zanim widzom znudzi się zgadywanie, czy nowa postać ma szansę stać się kimś ważniejszym.
W większości oglądam ten sezon z przyjemnością, z zastrzeżeniem, że zazwyczaj to drugie odcinki budzą we mnie entuzjazm. Są ciekawsze, więcej się w nich dzieje. W pierwszych za dużo jest pustych, scen, które ani nie pogłębiają relacji między bohaterami ani nie dają nam nowych informacji. Jasne, Capaldi fajnie gra na gitarze, ale to trochę mało. A w ostatnim odcinku kluczowa scena przemowy była piękna i bardzo doktorowa, na jakieś pięć minut odzyskałam swój serial.  Ale wstawki z poprzednich sezonów boleśnie uświadamiają mi jak bardzo w sezonie dziewiątym nie ma energii. Wspomnienia są fajne, ale może pozwólmy Dwunastemu mieć własną historię?
Nadal mam nadzieję, bo lubię Dwunastego. Tak, wiem, co mówią o nadziei.

0 komentarze: