Czas tu trochę odkurzyć, zanim blog ostatecznie zarośnie
pajęczynami. O ile NaNoWriMo idzie mi w tym roku wyjątkowo żwawo, to połączenie
go z blogowaniem jest trudne.
Wszystkie zdjęcia i grafiki pochodzą ze strony Radiotimes.com |
Ten sezon Doktora Who jest… dziwny. Z jednej strony rozumiem
skręt w stronę poważniejszych tematów czy horroru, w końcu showrunnerem jest Moffat, twórca najbardziej przerażających nowych
potworów. Ale drugiej brakuje mi trochę lekkości i humoru,
odcinków w których spotkamy znane postaci historyczne w niecodziennym
kontekście, przygody i odkrywania nowych światów. Nie przepadałam za
Jedenastym, ale odcinek z dinozaurami, Nefretete i wiktoriańskim myśliwym na
statku kosmicznym nadal wspominam z sympatią, że o Dziesiątym i Donnie z Agathą
Christie nie wspomnę. Nawet w poprzedniej serii mieliśmy Robin Hooda. W tej
nic. A szkoda, bo skoro przyjęto zasadę dwuodcinkowych historii, możnaby
stworzyć cudowne, wielowątkowe opowieści.
Tymczasem, zgodnie z zapowiedziami, kolejny odcinek będzie
dział się na odizolowanej stacji badawczej, gdzie stało się coś złego. Ta jest
na orbicie, poprzednia była na dnie jeziora, a w świątecznym odcinku specjalnym
na biegunie. Czy to naprawdę jedyny schemat jaki można wykorzystać? Bo ja mam go trochę dosyć. W ogóle w tym sezonie scenariusze są dość mroczne, poruszają bardzo dorosłe tematy i często toporne jeśli chodzi o zastosowane rozwiązania.
I Doktor i Clara cierpią na brak osobowości, ona bardziej
niż on. Towarzyszce charakter zmienia się właściwie co odcinek, w zależności od
tego czego akurat potrzebują scenarzyści, Doktor zaś często jest po prostu nijaki. Co boli o tyle, że ostatni odcinek
pokazuje, że Peter Capaldi i Jenna Coleman mogą mieć fajną chemię ekranową i
dobrze grają, jeśli mają coś do zagrania (patrz ostatni odcinek). A najczęściej
chyba nie mają, tylko snują się obok siebie, jakby nikt nie umiał już napisać
dla tej pary nic ciekawego. To smutne, kiedy Doktor i towarzyszka mają dużo
lepsze dialogi z pozostałymi postaciami niż ze sobą.
Ach, i w co drugim odcinku
praktycznie mamy potencjalną nową towarzyszkę. Missy, O’Donnell, Ashildr,
Osgood. Więc może, zamiast krążyć wokół tematu, należałoby wreszcie rozwiązać
ten duet i zacząć nowy? Zanim widzom znudzi się zgadywanie, czy nowa postać ma szansę stać się kimś ważniejszym.
W większości oglądam ten sezon z przyjemnością, z
zastrzeżeniem, że zazwyczaj to drugie odcinki budzą we mnie entuzjazm. Są ciekawsze,
więcej się w nich dzieje. W pierwszych za dużo jest pustych, scen, które ani
nie pogłębiają relacji między bohaterami ani nie dają nam nowych informacji. Jasne,
Capaldi fajnie gra na gitarze, ale to trochę mało. A w ostatnim odcinku
kluczowa scena przemowy była piękna i bardzo doktorowa, na jakieś pięć minut
odzyskałam swój serial. Ale wstawki z
poprzednich sezonów boleśnie uświadamiają mi jak bardzo w sezonie dziewiątym
nie ma energii. Wspomnienia są fajne, ale może pozwólmy Dwunastemu mieć własną historię?
Nadal mam nadzieję, bo lubię Dwunastego. Tak, wiem, co mówią
o nadziei.
0 komentarze:
Prześlij komentarz