poniedziałek, 29 czerwca 2015

I żyli długo i szczęśliwie... a może jednak nie?


Pierwsza tura egzaminów za mną, czas na głęboki oddech i odrobinę relaksu. Ale nie myślcie sobie, że pomiędzy rozważaniami o wielokulturowości Rzeczpospolitej Obojga Narodów i długim zagranicznym schyłku PRL nie myślałam o książkach.

Zdjęcie STĄD
Im więcej serii, zwłaszcza młodzieżowych i fantastycznych, czytam tym częściej mam wrażenie deja vu. O ile większość pierwszych tomów jest oryginalna, mogą się zdarzyć nieprzewidziane zwroty akcji, a w kolejnych tomach autorzy starają się trzymać poziom ( i mordować kolejne postaci, żeby czytelnik cały czas miał poczucie, że nikt nie jest bezpieczny), to ostatnie tomy są… przewidywalne. Zwłaszcza w fantastyce.
Główne problemy świetnie wypunktowała Debby ze SnugglyOranges, więc tylko zacytuję:
- antagonista, który do tej pory wydawał się mieć głębszą motywację, staje się jednowymiarowym złym, którego trzeba powstrzymać
- trójkąt miłosny musi zostać rozwiązany, najczęściej przez śmierć jednego z potencjalnych amantów, nie przez wybór głównej bohaterki/głównego bohatera
- wygrywa nudniejszy i oczywisty amant (ci mroczni dynamiczni i skomplikowani nigdy nie wygrywają)
- epicka bitwa, w której stawką są losy wiata, główny bohater/bohaterka dostaje specjalne moce znikąd by wygrać (Deus ex machina). Usprawiedliwione tym, że bohaterka/bohater jest „wybrańcem”.
- w trzecim tomie żadna z ważnych postaci nie umiera
- wydaje się, że bohater umarł, ale okazuje się że jednak nie
- para, która była sobie pisana jest razem, teraz i na zawsze
Uprzejmie donoszę, że dalej są spoilery :)
Ostatni punkt opisuje dokładnie co mnie strasznie irytuje. Jeśli do osiemnastego roku życia nie natkniesz się na miłość swego życia, to pozamiatane. Właściwie możesz sobie odpuścić, w dorosłym życiu nie poznaje się interesujących ludzi (pewnie dlatego, że wszyscy sparowali się przed maturą). Tej pułapki nie uniknęła nawet J.K.Rowling, na końcu siódmego tomu serwując na wizję bohaterów odprawiających swoje dzieci do Hogwartu. Do tej pory uważam epilog Harry’ego Pottera za kiepski i udaję, że nie istnieje. 
W Piekielnych Maszynach motyw jest znośniejszy, ze względu na czasy, w których dzieje się akcja. To że w wieku osiemnastu czy dwudziestu lat poznawało się przyszłego małżonka było całkiem normalne. Drażni mnie, że niemal wszyscy bohaterowie kończą w związkach w obrębie bardzo wąskiej grupy. No poza Magnusem, ale wszyscy wiemy, że Magnus na swą prawdziwą miłość musi poczekać. Jednak romans Tessy, Willa i Jema jest… uch. Nie jestem w stanie zrozumieć zakończenia. Jednocześnie mamy ciastko i zjedliśmy ciastko. Jem trafia do przechowalni, Tessa i Will biorą ślub, przeżywają razem kilkadziesiąt lat. A potem on umiera,  Jem zostaje wyjęty ze schowka, i bohaterowie kontynuują swoją historię jakby nic się nie stało, jakby Tessa po drodze nie miała i nie straciła rodziny, a Jem nie był przez sto lat kim innym.
Być może powszechne narzekanie na ostatni tom trylogii Griszy było wyrazem zmęczenia tym schematem. Większość chciała by Alina wybrała zło i mroczny i skomplikowany wierzchołek trójkąta, a nie ratowała świat/kraj. Ewentualnie wybrała osobę spoza trójkąta, a nie jedynie słusznego bohatera. Dla mnie wybór Mala był naturalną konsekwencją rozwoju postaci przez dwa ostatnie tomy, ale ani wyczekiwany (bo chłopak miły, ale strasznie papierowy) ani zaskakujący. 
Mam wrażenie, że w obu przypadkach mamy do czynienia ze zbyt miłą Autorką, która chce by jej bohaterowie byli szczęśliwi i bezpieczni. 

Z drugiej strony, udziwnianie opowieści byle tylko zaskoczyć czytelnika też ma złe strony. Nie lubię, kiedy nagle na końcu książki okazuje się, że czytałam nie literaturę obyczajową a… coś innego, właściwie nie wiadomo co. Żeby trzymać się znanych serii młodzieżowych, zdaje się że Veronica Roth w Wiernej zerwała z wymienionymi wcześniej zasadami. Reakcja fanów była bardzo emocjonalna (i zróżnicowana, bo część osób doceniła zerwanie ze schematem, część chciała Autorkę zamordować).  Na pewno zerwanie ze schematem szczęśliwego zakończenia to ryzyko.
Chyba najciekawiej wybrnął z tego Tolkien (chociaż to naciągany przypadek, bo Władca pierścieni na początku miał być jednotomową powieścią). Zakończenie Powrotu króla  jest słodko-gorzkie, część bohaterów dostaje szczęśliwe zakończenie, dla innych jest ono poza zasięgiem. Takie zróżnicowanie wydaje mi się najbardziej satysfakcjonujące i najbardziej „realne”.
A jakie jest Wasze zdanie? Przeszkadzają Wam naturalne, ale przewidywalne zakończenia serii? Czy może nie zwracacie na nie uwagi?

0 komentarze: