Pierwsza tura egzaminów za mną, czas na głęboki oddech i
odrobinę relaksu. Ale nie myślcie sobie, że pomiędzy rozważaniami o
wielokulturowości Rzeczpospolitej Obojga Narodów i długim zagranicznym schyłku
PRL nie myślałam o książkach.
Zdjęcie STĄD |
Im więcej serii, zwłaszcza młodzieżowych i
fantastycznych, czytam tym częściej mam wrażenie deja vu. O ile większość pierwszych tomów jest oryginalna, mogą się
zdarzyć nieprzewidziane zwroty akcji, a w kolejnych tomach autorzy starają się trzymać
poziom ( i mordować kolejne postaci, żeby czytelnik cały czas miał poczucie, że
nikt nie jest bezpieczny), to ostatnie tomy są… przewidywalne. Zwłaszcza w
fantastyce.
Główne problemy świetnie wypunktowała Debby ze SnugglyOranges, więc tylko zacytuję:
- antagonista, który do tej pory wydawał się mieć głębszą
motywację, staje się jednowymiarowym złym, którego trzeba powstrzymać
- trójkąt miłosny musi zostać rozwiązany, najczęściej
przez śmierć jednego z potencjalnych amantów, nie przez wybór głównej
bohaterki/głównego bohatera
- wygrywa nudniejszy i oczywisty amant (ci mroczni dynamiczni
i skomplikowani nigdy nie wygrywają)
- epicka bitwa, w której stawką są losy wiata, główny
bohater/bohaterka dostaje specjalne moce znikąd by wygrać (Deus ex machina).
Usprawiedliwione tym, że bohaterka/bohater jest „wybrańcem”.
- w trzecim tomie żadna z ważnych postaci nie umiera
- wydaje się, że bohater umarł, ale okazuje się że jednak
nie
- para, która była sobie pisana jest razem, teraz i na
zawsze
Uprzejmie donoszę, że dalej są spoilery :)
Uprzejmie donoszę, że dalej są spoilery :)
Ostatni punkt opisuje dokładnie co mnie strasznie
irytuje. Jeśli do osiemnastego roku życia nie natkniesz się na miłość swego
życia, to pozamiatane. Właściwie możesz sobie odpuścić, w dorosłym życiu nie
poznaje się interesujących ludzi (pewnie dlatego, że wszyscy sparowali się przed
maturą). Tej pułapki nie uniknęła nawet J.K.Rowling, na końcu siódmego tomu
serwując na wizję bohaterów odprawiających swoje dzieci do Hogwartu. Do tej
pory uważam epilog Harry’ego Pottera za kiepski i udaję, że nie istnieje.
W Piekielnych
Maszynach motyw jest znośniejszy, ze względu na czasy, w których dzieje się
akcja. To że w wieku osiemnastu czy dwudziestu lat poznawało się przyszłego
małżonka było całkiem normalne. Drażni mnie, że niemal wszyscy bohaterowie
kończą w związkach w obrębie bardzo wąskiej grupy. No poza Magnusem, ale
wszyscy wiemy, że Magnus na swą prawdziwą miłość musi poczekać. Jednak romans
Tessy, Willa i Jema jest… uch. Nie jestem w stanie zrozumieć zakończenia.
Jednocześnie mamy ciastko i zjedliśmy ciastko. Jem trafia do przechowalni,
Tessa i Will biorą ślub, przeżywają razem kilkadziesiąt lat. A potem on umiera,
Jem zostaje wyjęty ze schowka, i bohaterowie
kontynuują swoją historię jakby nic się nie stało, jakby Tessa po drodze nie
miała i nie straciła rodziny, a Jem nie był przez sto lat kim innym.
Być może powszechne narzekanie na ostatni tom trylogii Griszy było wyrazem zmęczenia tym
schematem. Większość chciała by Alina wybrała zło i mroczny i skomplikowany
wierzchołek trójkąta, a nie ratowała świat/kraj. Ewentualnie wybrała osobę
spoza trójkąta, a nie jedynie słusznego bohatera. Dla mnie wybór Mala był
naturalną konsekwencją rozwoju postaci przez dwa ostatnie tomy, ale ani
wyczekiwany (bo chłopak miły, ale strasznie papierowy) ani zaskakujący.
Mam wrażenie, że w obu przypadkach mamy do czynienia ze
zbyt miłą Autorką, która chce by jej bohaterowie byli szczęśliwi i bezpieczni.
Z
drugiej strony, udziwnianie opowieści byle tylko zaskoczyć czytelnika też ma
złe strony. Nie lubię, kiedy nagle na końcu książki okazuje się, że czytałam
nie literaturę obyczajową a… coś innego, właściwie nie wiadomo co. Żeby trzymać
się znanych serii młodzieżowych, zdaje się że Veronica Roth w Wiernej zerwała z wymienionymi wcześniej
zasadami. Reakcja fanów była bardzo emocjonalna (i zróżnicowana, bo część osób
doceniła zerwanie ze schematem, część chciała Autorkę zamordować). Na pewno zerwanie ze schematem szczęśliwego
zakończenia to ryzyko.
Chyba najciekawiej wybrnął z tego Tolkien (chociaż to
naciągany przypadek, bo Władca pierścieni
na początku miał być jednotomową powieścią). Zakończenie Powrotu króla jest słodko-gorzkie, część bohaterów dostaje
szczęśliwe zakończenie, dla innych jest ono poza zasięgiem. Takie zróżnicowanie
wydaje mi się najbardziej satysfakcjonujące i najbardziej „realne”.
A jakie jest Wasze zdanie? Przeszkadzają Wam naturalne,
ale przewidywalne zakończenia serii? Czy może nie zwracacie na nie uwagi?
0 komentarze:
Prześlij komentarz