Pandora to dość prosta, ale niepozbawiona uroku historia.
Trochę w stylu „Diabeł ubiera się u Prady”, trochę „Buffy”, jest to opowieść o
małomiasteczkowym Kopciuszku, którego odmienia przyjazd do Nowego Jorku i kilku
ciuchów vintage. Oraz pogadanka ciotecznej babki o różnicy między modą a stylem
– która bardzo mnie zaskoczyła. Aspirująca dziennikarka, godzinami czytająca
artykuły i blogi o modzie, nie znała tego rozróżnienia?
Ale to był jedyny facepalm podczas lektury. Fabuła, choć prościutka
i niezbyt odkrywcza, nie zawiera idiotyzmów i czyta się bez przykrości. Pandora
jest całkiem sympatyczną bohaterką, naiwną na tyle na ile dziewiętnastolatka
może być. Oczywiście, zgodnie z prawidłami gatunku, dziewczyna ma niezwykłe zdolności
i przeznaczenie.

O dziwo, w Krwawej hrabinie nie ma romansu. To znaczy, jest wątek romantyczny, ale ani Pandora ani czytelnik nie traktują go zbyt poważnie. Może i dobrze, bo chłopak nie jest interesujący czy sympatyczny.
Trójkątu miłosnego brak, chyba że policzymy ducha, który za punkt honoru postawił sobie wyciąganie Pandory z opresji.
Podobał mi się klimat opowieści i próba stworzenia
własnej odmiany wampirów, wykorzystująca słowiańskie mity. Spektre jest urocza,
trochę jak z burtonowskich filmów rysunkowych. Jednak o świecie dowiadujemy się
żałośnie mało.
Najbardziej denerwujący w książce jest brak wyjaśnień!
Nie dowiadujemy się kim jest Pandora, ani o co chodzi z jej rodziną. Za każdym
razem gdy informacje zdają się na wyciągnięcie dłoni, Celia stwierdza, że
bohaterka powinna iść się przebrać. Ten zabieg zapewne miał zaostrzyć mój
apetyt na kolejną część, a tylko zirytował.
Krwawa hrabina mnie
nie zachwyciła i prawdopodobnie za kilka miesięcy nie będę pamiętała za wiele z
lektury. Czytało się ją bez przykrości, ale też bez zachwytu. Trochę szkoda
niewykorzystanego potencjału otoczenia.
0 komentarze:
Prześlij komentarz