piątek, 30 stycznia 2015

Dobre urban fantasy nie jest złe (ale byłoby lepsze gdyby było po polsku)

Jeśli zastanawialiście się, czym zajmuje się Mira Grant, kiedy nie pisze o apokalipsie zombie albo nowych wirusach, to wiedzcie, że zajmuje się wtedy wróżkami w San Francisco.
Używam słowa wróżki, ponieważ elfy kojarzą mi się zbyt tolkienowsko. Mało który bohater serii o October jest nieludzko piękny i mądry. Oraz, recenzja zawiera spoilery.


Seria o October Daye w tej chwili ma osiem tomów, a według Goodreads zaplanowano trzynaście. Główną bohaterką jest October Daye, changeling w służbie lokalnego księcia, która po czternastu latach wraca do San Francisco i stara się znaleźć miejsce dla siebie. Klasycznie, Toby staje się prywatnym detektywem, ale równie często musi zajmować się oficjalnymi sprawami zleconymi przez księcia.
Wszystkie tomy mają ciekawe, przemyślane fabuły. Pierwszy był najbardziej schematyczny, ale na tyle świeży i dobrze napisany, że przyjemnie się czytało. Drugi, zawierający między innymi wróżkową korporację informatyczną, czytało się jeszcze lepiej. A od trzeciego chwilami nie mogłam się oderwać. Podoba mi się postęp w pokazywaniu świata. Rosemary and rue daje czytelnikowi ogólny obraz i skupia na sytuacji życiowej Toby. Po lekturze wiemy kim jest i skąd się wzięła. W A local habitation dostajemy szerszy obraz świata, trochę polityki oraz struktury społecznej faerie, ich największe problemy cywilizacyjne. Trzeci zajmuje się mitami, oraz pokazuje powiązania między poznanymi już bohaterami, gdzieś tam majaczy większa intryga dotycząca pochodzenia Toby.
Świat przedstawiony w serii jest ciekawy, bogaty, a odkrywanie go stanowi wielką frajdę. Autorce udało się połączyć współczesne miasto z feudalnymi państwami fae tak, że całość nie zgrzyta. Wróżki mogą albo żyć w naszym świecie i pracować, albo przebywać tylko w Summerlands. Seria łączy różne folklory, kilka ważniejszych postaci ma japońskie korzenie, ale nie czuć w tym wysiłku. Przyznam, że nawet kiedy byłam mocno zirytowana poczynaniami bohaterki, czytałam dalej dla świata.
Bardzo podoba mi się jak wiele różnych osób ma w swoim otoczeniu Toby i jak wiele typów relacji zawiązuje. W przeczytanych przeze mnie trzech tomach October powoli zbiera sojuszników (i kilku wrogów. I nie zawsze są to potężne istoty, którym panna Daye nadepnęła na odcisk. Część z nich ma żal, że nie uratowała/nie pomogła im albo ich bliskim gdy prosili o pomoc). Sylvester Torquill, który troszczy się o October jako jej senior, stał się jednym z moich ulubionych postaci drugoplanowych we wszystkich seriach urban fantasy. Jestem też wielką fanką Spike’a, różanego goblina.  
Brak też częstego w urban fantasy schematu „bohaterka kontra reszta kobiet”. Toby ma przyjaciółki, a większość kobiet w swoim otoczeniu traktuje przyjaźnie. Większość mężczyzn zresztą też. No i mimo feudalnej organizacji społeczeństwa, nikt nigdy nie próbował dyskryminować Toby ze względu na płeć. O ile wróżki są rasistowskie, nie są seksistowskie.
Jeśli ktoś bardzo lubi wątki romantyczne, pierwszy tom może go zwieść. October porządkuje w nim swoje życie i nie romanse jej w głowie, poznamy tylko przyszłego-niedoszłego kochanka bohaterki. Od drugiego coś zaczyna się rysować, ale Autorka nie spieszy się, dzięki czemu możemy poznać stosunki między bohaterami i obserwować rozwój relacji. W trzecim da się na końcu wyczuć lekki smrodek trójkąta miłosnego, ale nie uczucie nie spada na nikogo jak grom z jasnego nieba, nie ma krzyżujących się spojrzeń w Sali balowej/od biologii.
Czy w takim razie to seria bez wad? Oczywiście, nie. October jest irytująca. Są bohaterowie, jak Teodor Szacki, którzy mimo że wkurzający, budzą jednak moją sympatię. Toby do nich nie należy, najchętniej potrząsnęłabym nią porządnie i kazała się ogarnąć. Przez większość czasu panna Daye tylko reaguje na wydarzenia, nie potrafi przewidzieć rozwoju sytuacji (a zarabia na życie jako detektyw!). Od głównej bohaterki wymagam inicjatywy. Poza tym, bohaterka czasami denerwuje się dość przypadkowymi rzeczami albo takimi, które są charakterystyczne dla wróżek (jak mówienie zagadkami).
Wkurzają powtórzenia. Rozumiem, że w każdym tomie trzeba zawrzeć te same informacje dla nowych czytelników, ale naprawdę uważam za zbędne przypominanie mi pewnych reguł po dwadzieścia razy w jednym tomie. Toby ma też irytującą tendencję do biegania w tę i we wtę by rozwiązać sprawę. Drugi tom był pod tym względem najlepszy, bo dział się właściwie w jednym budynku, więc nie biegała zbyt daleko. Za to trzeci był klasycznym wręcz przykładem „O jedną podróż za daleko” i, moim zdaniem, An artificial night powinno się zakończyć na scenie nawiązującej do Tam Lina. Ostatnia wyprawa Toby do świata Ślepego Michaela była pozbawiona dramatyzmu i stawiała pod znakiem zapytania poświęcenie przyjaciół Toby.
Polecam i bardzo żałuję, że serii nie ma po polsku. Bo to kawałek  świetnie pomyślanego, dobrze napisanego urban fantasy. Do ideału trochę mu brakuje, ale czyta się świetnie. Przynajmniej pierwsze trzy tomy, które miałam okazję przeczytać takie były.

0 komentarze: