czwartek, 12 lutego 2015

Szklana patelnia do lasagne albo jak nie należy tłumaczyć książek

Oryginalna okładka. Pozwolicie, że nie skomentuję.
Podejście do Ilony Andrews numer trzy. Tym razem cieszący się największą sławą cykl o Kate Daniels, który miał wielkie szanse mi się spodobać, bo to rasowe urban fantasy z masą akcji i delikatnym wątkiem romantycznym. No i podobał się, tylko podczas lektury zgrzytałam zębami. Powiem tak, bardzo żałuję, że nie kupiłam jednak angielskiego ebooka.

To pierwsza powieść Ilony, więc byłam przygotowana na nieco niższy poziom. I rzeczywiście, jest troszkę słabiej. Świat przedstawiony, choć bardzo ciekawy, jest zarazem za bardzo i niedostatecznie opisany. Czasami Kate bardzo dokładnie tłumaczy nam jakiś drobiazg, np. dlaczego telefony działają, ale brak wyjaśnień skąd się wzięła magia (albo jasnego powiedzenia, że nie wiadomo). Trochę też kulały interakcje między postaciami, niektóre reakcje były dla mnie niezrozumiałe. Jednak nie są to wielkie wady, odbierające przyjemność z lektury.
Intryga była ciekawa i poprowadzona tak, by czytelnik mógł poznać jak najwięcej ze świata przedstawionego. A jest tego naprawdę dużo. W dodatku powieść jest mocno osadzona w Atlancie, nawet jeśli zniszczonej i wypaczonej przez magię. Podobał mi się Autorki sposób na wampiry i zmiennokształtnych. Udało mi się, co prawda, zgadnąć kto jest głównym złym, ale nie było to oczywiste. A nawet wtedy powieść trzymała w napięciu. No i na końcu był kościany smok!

Kate w wersji hiszpańskiej
Kate jest bardzo podobna do Dory Wilk z pierwszych tomów, więc jeśli ona Was irytowała, jest szansa że Kate również. Mi nie grała na nerwach, chociaż zdecydowanie nie jest moją ulubioną bohaterką stworzoną przez Andrews. Ale dam jej jeszcze szansę, kto wie, może się dziewczyna nawet dorobi przyjaciółki. Jej przekomarzanie z Currenem było bliżej do kłótni średniaków niż dyskusji dorosłych. Inne postacie są raczej słabo zarysowane, chociaż wszystkie są jakieś i dobrze się o nich czyta. Główny zły był dość groteskowy, poza tym nie byłam w stanie zrozumieć dlaczego pewna ważna postać z nim współpracowała. Nie miała w tym żadnego interesu, co więcej, czuć było na kilometr że ma zamiar ją wykorzystać i porzucić. Być może jednak coś przegapiłam.

Nowa okładka amerykańskiego wydania. Podoba mi się,
Magia kąsa jest urban fantasy właściwie pozbawionym glamouru. Dużo tu zniszczeń i brudu, nawet siedziba Zakonu nie wygląda dobrze, klimat trochę jak z filmu noir. Główny bohater w wilkołaczej formie budzi w Kate strach, wampiry też nie są przystojnymi uwodzicielami. To odświeżające po tabunach seksownych wilkołaków, które przewalają się przez karty innych powieści.
Tym co zabiło we mnie radość z lektury, było tłumaczenie i redakcja. Kalki językowe (kelnerki czekają na gości to dosłowne tłumaczenie idiomu „waiting on spomethin/someone”, powinno więc być kelnerki obsługują gości), niezręczności, błędy ortograficzne i gramatyczne (zwierząta), nieporadność stylistyczna (szklana patelnia do lasagne. Otóż po polsku to jest naczynie do zapiekania/lasagne, nie patelnia). I to nie w fanowskim dostępnym za darmo tłumaczeniu, nie w wydawnictwie self-pub, ale w wydawałoby się, renomowanym wydawnictwie. Nie wiem co się stało, ale było to bardzo złe. Wydane rok później Na krawędzi zostało przetłumaczone o niebo lepiej, być może była to więc jednorazowa wpadka. Ale szkoda, że nikt nie sprawdził przed wydaniem, czy tekst nadaje się do czytania. 
Czy polecam? Tak, jeśli znudziło się Wam standardowe urban fantasy czy paranormal romance,o ile macie dostęp do oryginału. Chyba, że macie naprawdę dużo cierpliwości. Poszukam drugiego tomu, ale raczej w bibliotece.

8 komentarze:

Annathea pisze...

Kiedy czytałam pewną powieść, w której brakowało mi opisów świata przedstawionego, okazało się, że padły one ofiarą "wycięć" tłumacza. Dotarłam wtedy do oryginalnej powieści, która była spójna i znajdowały się w niej wszystkie informacje dotyczące zasad rządzących światem przedstawionym, w polskim wydaniu wycięto mnóstwo tekstu, do tego niemal całkowicie usunięto wątek jednej z postaci. Może tutaj doszło do czegoś podobnego.

Co do dosłownego tłumaczenia idiomów - jest mnóstwo książek, w których występuje to samo zjawisko. Aż ma się ochotę zapytać "kogo przyjmują wydawnictwa, jeśli nieraz fanowskie tłumaczenie jest lepsze niż tłumaczenie "profesjonalisty"?".

Annathea pisze...

Nie odczytałam nawet książki :D

Annathea pisze...

A ja bym chciała drugi tom, ale tylko z biblioteki albo jako ebook. Nie chcę się znowu sparzyć.

Annathea pisze...

Z tego co wiem, nie, tłumacz nie wyciął informacji, tylko zamordował tłumaczenie. Pierwszy raz spotykam się z informacją, że z powieści w trakcie tlumaczenia usuwa się tekst O.o.

Annathea pisze...

Pierwszy raz spotkałam się z tym uroczym zjawiskiem, czytając stary angielski przekład "Upiora Opery" Gastona Leroux, która to powieść, najoględniej mówiąc, nie miała sensu: epizody się nie kleiły, brakowało informacji, akcja skakała z miejsca w miejsce i z wątku w wątek jak pijana. Po czym się okazało, po konfrontacji z rozmiarem francuskiego oryginału i po rozmowie z osobą, która ten oryginał czytała, że to tłumaczenie jest dość dramatycznie, i ewidentnie dość przypadkowo, skrocone w stosunku do oryginału...

Annathea pisze...

I nie zaznaczono, że to wersja pocięta? Wiem, że sa skrócone wersje, w Stanach dość popularne nawet, ale zawsze są oznaczone.I pocięte w sensowny sposób,

Annathea pisze...

Tłumacz to czasami również cenzor, w niektórych przekładacg ingeruje się nawet w treść tekstu.

Polecam lekturę artykułu na Lubimy czytać:
http://lubimyczytac.pl/aktualnosci/publicystyka/5113/sztuka-przekladu

Annathea pisze...

Miało być "nie doczytałam" :D

Podobno im dalej w las tym lepiej (zresztą sama to słyszałaś :D) Jednak skoro 1 tomu nie zdołałam przeczytać, to boję się, że dopiero przy tomie 5 zaczęłabym odczuwać przyjemność z czytania :P