wtorek, 23 czerwca 2015

There’s still some of me left- obejrzałam sezon piąty Gry o tron


Miały być takie fajne rzeczy. Miała być knująca Sansa, miały być Żmije, miał być Dorne, miał być Stannis i Jon robiący porządek na północy. Miało być dobrze, a wyszło nijako albo źle.


Piąty sezon Gry o tron mnie rozczarował. Owszem, były sceny które mi się bardzo podobały, kilka razy nawet szczerze się zaśmiałam, ale ogólnie nie zrobiło na mnie wrażenia, gdyż:
- twórcy poszli w szokowanie widza, i to w najbardziej szantażowy sposób, wykorzystując dzieci, nie w opowiadanie ciekawej historii.
- zmarnowali ciekawe wątki, bo Dorne mimo że ładne, było nudne. Miejsce w którym wszyscy chodzą na żółto i lubią używać trucizn, a miało być jakąś alternatywą dla Siedmiu Królestw. Sposób w jaki scenarzyści opowiedzieli nam tę historię sprawił, że materiału było tam na pół sezonu.
- cofnęli postacie w rozwoju, przecież ta nieszczęsna Sansa już robiła za wystraszoną damsel in distress. Być może moje rozczarowanie wynika z tego, że finał poprzedniego sezonu sugerował, że Starkówna zostanie wreszcie poważnym graczem. Liczyłam, że wrócą intrygi jak za najlepszych czasów serialu, tym bardziej że materiał wyjściowy był. I  z chęcią obejrzałabym rozterki moralne Sansy, czy zabić męża czy nie. A dostałam, ech.
- zrezygnowali z tego, co w serialu najbardziej lubiłam- pokazywanie skomplikowanych, wielowarstwowych bohaterów (patrz Stannis, który raz że zgłupiał, a dwa zaprzeczył swoim wartościom). Jedynie Jamie kontynuuje swoją podróż w przewartościowanie życia, ale pozostali zostali wygodnie ustawieni z dwoma czy trzema definiującymi cechami. Gdzieś zniknęła szarość.
A to oznacza, że przestałam się nimi przejmować. Nawet wątkiem Ellarii, który teoretycznie powinien mi się bardzo podobać. Jedynie bolesna historia Brienne nieco mnie poruszyła.
Brakuje mi nowych, intrygujących postaci, skoro stare nie spełniały oczekiwań. Żmije zlewają mi się w jedną osobę. Doran Martell i władca white walkerów byli ciekawi, ale trochę za mało ich pokazali. 
Ale, co bardzo mnie cieszy, wszystkie postacie którym kibicuję, przeżyły.
No więc komu kibicuję? Postaciom, którymi nikt się chyba nie przejmuje.
Ser Jorahowi. Sceny z nimi dostarczają mi zawsze dużo radości. Jego zdecydowanie, próby odzyskania łaski Dany, sceny na arenie. Jak już chcecie mi pokazywać bohatera złożonego z tropów, to poproszę właśnie takiego- który wie, że umiera, że najważniejsza osoba w życiu go nie chce, a mimo stara się jej pomóc.  
Ser Davosowi. Nie bardzo mnie ciekawi, co się stało ze Stannisem, ale chciałabym wiedzieć, co zrobi, gdy dowie się o porażce Baratheona. I spaleniu Shireen (liczę na ukatrupienie Melisandre). Ser Davosa lubię od początku (fizyczne podobieństwo do Leona Zawodowca nieco mu pomogło).
Missandei. W  scenie na arenie najbardziej się przejmowałam się tym, że ją zabiją. Bo to by było strasznie niesprawiedliwe, wystarczy że zaserwowali jej niemożliwą miłość i prawie ukatrupili ukochanego. W ogóle, jej obecność daje mi małą nadzieję, że twórcy nie każdą kobietę w fabule traktują przedmiotowo.
Samowi i Gilly. No to chyba oczywiste i im akurat dość dużo osób kibicuje. Sam to taki hobbit całej opowieści, bohater pokazujący że ważne są też rzeczy przyziemne. I pięknie przemawia. Być może ostali się przy życiu by widzowie mieli cały czas jakąś iskierkę nadziei, że ktoś tu może liczyć na szczęśliwe zakończenie.
Tyrionowi, ale chyba cały świat kibicuje Tyrionowi. Także dlatego, że to postać o bardzo współczesnej psychice i sposobie reagowania na wydarzenia. A poza tym cynik.  
No i Sansie, ale to chyba widać :). To moja ulubiona postać i po cichu kibicuję by zasiadła na Żelaznym Tronie. Albo chociaż Tronie Północy. Skoro Północ pamięta, może jest dla niej szansa? 

I chyba dzięki temu nastawieniu aż tak strasznie nie drżę przed kolejnym sezonem.

0 komentarze: