wtorek, 27 maja 2014

Serialowa sobota- No pleasure in your kiss, Dracula


Teoretycznie, serial miał wszystko co trzeba by mnie uszczęśliwić- historię będącą właściwie samograjem, przystojnego aktora w roli głównej, zdjęcia zapierające dech w piersiach i piękną muzykę. A jednak był zupełnie nijaki.

Przyznam, że początek mi się podobał. Twórcy ryzykownie wymyślili historię Draculi od nowa, czyniąc go Amerykaninem, przedsiębiorcą, który chce zawojować Anglię. Dołożyli jeszcze tajne stowarzyszenie walczące z wampirami, ciekawe relacje między postaciami, klimat jak ze starych seriali. Po czym uznali, że to wszystko betka, lepiej pójść szlakiem przetartym przez Coppolę i wrzucić romans z reinkarnacją w tle.
Podobały mi się relacje między van Helsingiem, Reinfieldem (dla mnie gwiazda tego serialu) i Draculą. Byłam ciekawa, czy wampirowi uda się zdobyć Londyn. Nawet mocno przerysowany tajny zakon mi nie przeszkadzał.
Nie przepadam za Jonathanem Rhys Meyerem (moim zdaniem, nie ma za grosz charyzmy i nie wiem czemu co i raz jest obsadzany w rolach charyzmatycznych przywódcow), ale tu był całkiem do zniesienia. Chyba, że płakał. Nie jestem potworem bez uczuć, za każdym razem kiedy oczy Draculi zasnuwały się łzami, szukałam osinowego kołka. Skrócenie jego cierpienia wydawało mi się miłosiernym uczynkiem.


Ta grafika bardzo dobrze oddaje klimat serialu- pięknie, ale sztucznie.
Wątek romansowy był doskonale mdły i nieciekawy. Między głównymi bohaterami nie ma chemii. On na nią patrzy zbolałym wzrokiem, ona na niego jak przestraszony królik. Romans wszechczasów. Oczywiście, mamy tu trójkąt z Jonathanem Harkerem (a jak policzymy Lucy, to nawet czworokąt), a ja nie jestem w stanie zrozumieć, co ich tak  w Minie fascynuje. I naprawdę, naprawdę zostawcie już pomysł Coppoli, drodzy filmowcy. To było ciekawe tylko za pierwszym razem.
Dużo ciekawiej było na drugim planie. Moją sympatię zdobyła zwłaszcza lady Jayne, łowczyni wampirów. Fakt, konkurencję miała małą, bo Mina i Lucy są urocze i puste jak wydmuszki, a więcej postaci kobiecych na ekranie nie ma (poza kolacjami Draculi, ale one się nie liczą). Ale przez chwilę miałam nadzieję, że może to będzie serial o Draculi, który uświadamia sobie, że od ładnej buzi i gonienia duchów woli ciekawą osobowość. Ale nie.


Lady Jayne i efekty jej całonocnej pracy.
Drugą postacią dla której wytrzymałam do końca, był Reinfield. Postać zazwyczaj dość marginalna, w serialu jest jednym z głównych bohaterów. Jego historia jest intrygująca, ciekawie nawiązuje do sytuacji w Stanach, charakteru też mu nie brakuje. W scenach z jego udziałem inni aktorzy też zyskiwali (zwłaszcza cierpiący Jonathan).
Tak, ten pan grał też w Grze o Tron, ale zginął jakieś dwa sezony temu.
Strasznie denerwowało mnie niezdecydowanie twórców co do epoki. Kiedy im pasowało, bohaterowie istnieli w wieku XIX, ale jeśli reguły uniemożliwiały nakręcenie sceny, nagle bohaterowie trafiali do krainy nigdy-nigdy, gdzie wiktoriańskie damy mogą się całować w deszczu na ulicy, upijać i pokazywać z kochankiem publicznie itp. Trochę konsekwencji!
Dracula to wydmuszka, choć bardzo ładna. Właściwie nie ma się do czego przyczepić- nikt nie gra źle, fabuła w sumie trzyma się kupy- ale też nic nie zachwyca.
A mogło być tak pięknie.

0 komentarze: